piątek, 5 kwietnia 2013

Shoujo manga - recenzja

 Tym razem recenzja bardzo niezwykłego onsehota :)

         Oto świat przyszłości, spustoszony przez ludzkość. A przynajmniej jego fragment, od góry do dołu i aż shoujo, która niestety nie należy do serii znanych i przedstawia wartość tak niewielką, że bohaterka woli raczej zachować ją dla siebie niż oddać za kilka marnych paczek mydła w proszku. Zaczyna więc czytać i… podoba jej się.
po horyzont pokryty stertami śmieci – jednak jakiś powód, dla którego ludzie żyją między nimi niczym szczury, musi być. Nie znam go. Nie zna go zapewne sama główna bohaterka, która nie wygląda na osobę zastanawiającą się nad tak trywialnymi rzeczami. Ona zdaje się mieć jeden cel – przetrwać. Mieszka, podobnie jak większość ludzi przewijająca się w tle, w starej, zawalonej różnymi mniej i bardziej przydatnymi śmieciami, przyczepie. Każdego dnia rusza na łowy – musi znaleźć lub ukraść coś, co nada się na sprzedaż lub wymianę za niezbędne do życia środki. Pewnego dnia trafia na torbę, która wydaje się kryć cenną zawartość, na co wyraźnie wskazuje rozpacz właścicielki po stracie i fakt przykucia się do niej – tę przeszkodę udaje się jednak łatwo ominąć i nasza bohaterka szczęśliwie ucieka z łupem. A jednak okazuje się on dość rozczarowujący – torba zawiera cztery tomiki tytułowej mangi
Pierwsza strona, a na niej - główna bohaterka.
         Kontrast między światem przedstawionym w tym oneshocie, a mangą znalezioną przez główną bohaterkę jest bardzo wyraźny. Tytułowy komiks stanowi pozostałość po dawnych, lepszych czasach i jedyne świadectwo istnienia samej autorki, do której ostatecznie ukradzione tomiki okazują się należeć. Z jednej strony mamy wyidealizowane, słodkie shoujo z zakochaną po uszy główną bohaterką, z drugiej – dziewczynę, która nie zawaha się zabić, byle przetrwać, a jednak czyta niespodziewane znalezisko z wypiekami na twarzy. Widać wyraźnie, jak wiele lektura w niej zmienia, przekazując wartości, o których dotąd nie miała pojęcia. Aż chciałoby się zadać pytanie, co bohaterka uczyni z tą nową wiedzą – odpowiedzi jednak nie otrzymamy. Dalszy ciąg musimy sobie dopowiedzieć sami, dokładnie tak, jak musiała zrobić to ona, gdy odkryła, że ukradzionej historii brakuje zakończenia. Nad całym tym oneshotem krążą również opary niespełnionych marzeń i nadziei, nad które wznosi się pojedyncza strużka mówiąca: „warto próbować!”.
         Strona graficzna pod każdym względem potęguje powyższe wrażenia. Strony znalezionej mangi shoujo różnią się od rzeczywistości przedstawionej w oneshocie diametralnie, a całość robi ogromne wrażenie. Naprawdę, gdy po raz pierwszy (i drugi, i trzeci zresztą też…) czyta się Shoujo Manga, oczy gubią się w morzu szczegółów – miło, że autorzy świadomi są faktu, iż komiks to nie tylko postaci. Tutaj kadry przepełnione są detalami, wśród których czasem ginie to, co najważniejsze. Może nie tyle ginie, co nie jest wyróżnione – dlatego trzeba się mocno skupić na rysunku, by to odnaleźć. Czy to źle? Ależ skąd, to jest chyba największy atut tego tytułu, dzięki któremu z pewnością nie da się o nim łatwo zapomnieć. I kolejny powód, dla którego warto po niego sięgnąć – z ręką na sercu mogę powiedzieć, że tak dopracowanego rysunku nie widziałam nigdy w żadnej mandze. Same postaci rysowane są realistycznie – nie powiem, żeby bohaterowie cieszyli oko, bo są wśród nich zarówno osoby ładne, jak i brzydkie, choć główna bohaterka należy raczej to tej pierwszej kategorii. Przede wszystkim jednak ludzie mają tutaj jakieś rysy twarzy, zróżnicowane sylwetki i daleko im do jakiejkolwiek idealizacji. Na pochwałę zasługuje także fakt, że dialogów jest niewiele (a przez pierwsze sześć stron nie pojawiają się wcale) – to, co istotne, udaje się przekazać za pomocą rysunku, po słowa sięgając tylko, kiedy to absolutnie konieczne.
Shoujo Manga jest perełką, która utwierdza mnie w przekonaniu, że warto nadal czytać oneshoty, jeśli można od czasu do czasu znaleźć wśród nich taki tytuł. Poświęcenie mu kilku minut nie będzie stratą czasu, nawet jeśli z reguły nie sięgacie po mangi z wyróżnikami znajdującymi się tutaj. Ja też tego nie robię. Ale warto przeczytać choćby po to, by dowiedzieć się, ile można w krótkiej formie osiągnąć zarówno pod względem fabularnym, jak i graficznym.

Recenzja oryginalnie opublikowana została na portalu Tanuki-Manga. Oczywiście jest mojego autorstwa!

wtorek, 2 kwietnia 2013

Świat z papieru i stali - recenzja

         Świat z papieru i stali to pierwsza pozycja z cyklu Okruchów Japonii - serii, którą Waneko zdecydowało się zaprezentować polskiemu, acz niekoniecznie mangowemu, czytelnikowi. Najwyraźniej, do tej pory stricte mangowe wydawnictwo, postanowiło nieco rozszerzyć swoją ofertę, a tym samym grono potencjalnych klientów. W końcu nie tylko fani japońskiego komiksu i animacji interesują się Japonią, prawda?
         Książka ta jest wznowieniem wydania ze stycznia 2005 roku. Składa się na nią dokładnie siedemdziesiąt felietonów podzielonych na kilka działów. Pierwszy z nich został zatytułowany „W kręgu historii, tradycji i kultury”, dalej mamy „Japonię dziś”, następnie „W normalnej Japonii” i „Manga - prawdy i mity”, a ostatnią i zarazem najkrótszą częścią książki jest „Japonia od kuchni”. Według opisu znajdującego się na tylnej okładce, celem autorów było ukazanie czytelnikowi Japonii jako kraju o wielu twarzach: tradycyjnej, nowoczesnej, kochającej komiksy, egzotycznej, a także tej zaskakująco „normalnej” i w niektórych aspektach bliższej, niż by się mogło wydawać. W środku znajdziemy felietony pisane przez najróżniejsze osoby: Polaków mieszkających w Japonii, Japończyków żyjących w Polsce (co ciekawe, część artykułów ich autorstwa już oryginalnie była pisana w języku polskim) albo i nie, studentów japonistyki i wielu innych osób w jakiś sposób z Japonią powiązanych. Tytuł bardzo dobrze obrazuje, z czym mamy do czynienia - są to rzeczywiście „okruchy Japonii”, jakieś jej cząstki zebrane razem. Felietony dotyczą bowiem tematów dość losowych. Oczywiście wszystkie krążą zawsze wokół jednego zagadnienia, jakim jest tytuł działu, ale zawsze jest to zakres szeroki, a wszystkiego się przecież napisać nie da. Starano się raczej opisać rzeczy stosunkowo mało znane, ciekawostki, aniżeli „tematy wielokrotnie poruszane już w podobnych publikacjach” (cytując słowa redakcji zawarte we wstępie). No bo czy któryś z czytelników miał kiedyś w ręku monetę dziesięciojenową? A jeśli nawet, czy zwrócił uwagę na skarb, który kryje w sobie ten niewielki przedmiot? Słyszał może o Rakugo? Albo czy wie, jakie jeszcze religie prócz buddyzmu i shinto istnieją w Japonii? Ja nie wiedziałam. Ale po kolei.
        Każdy chyba domyśla się, co można znaleźć w dziale pierwszym - „W kręgu historii, tradycji i kultury”. Teksty o świątyniach, o tradycyjnie obchodzonym Nowym Roku, o herbacie, o korzeniach mangi itd., itp. Na uwagę zasługuje wcale obszerny artykuł na temat kultury ludu Ainu pierwotnie zamieszkującego Hokkaido, później wypartego przez ludność japońską, a obecnie stanowiącego mniejszość etniczną w Japonii. Mnie bardzo przypadł do gustu także felieton zatytułowany „Mała religia - wielka wiara”, opowiadający o stosunkowo mało popularnym wyznaniu, które narodziło się w Japonii w epoce Meiji. Zapewne wielu czytelników zdziwi tekst o Miyazakim umieszczony w tym akurat dziale i odnoszący się wielokrotnie do współczesnego społeczeństwa japońskiego - być może ma to związek z faktem, iż reżyser ten garściami czerpie z mitologii swojej ojczyzny… A może to tylko przeoczenie ze strony redakcji. Dział pierwszy kończy felieton zatytułowany „Bose stopy, popiół i serca…”. Opowiada on w sposób bardzo prosty i bezpretensjonalny o Hiroszimie, trafiając czytelnika (a przynajmniej mnie) prosto w serce. Teoretycznie na ten temat powiedziano już wiele, jednak autorka tego tekstu podeszła do niego od trochę innej strony i efekt zapada w pamięć na długo. Z działu drugiego - „Japonia dziś” - możemy dowiedzieć się, jak Japończycy postrzegają nasz kraj i społeczeństwo, poznać trochę ich sposób myślenia, te nietypowe dla nas fragmenty ich codzienności, a także odwiedzić kilka miejsc oraz przyjrzeć się nieco bliżej Cesarzowej - oczami japońskimi, jak i polskimi. W „Japonii od kuchni” znajdziemy garść informacji na temat tego, co jedzą współcześnie Japończycy oraz kilka przepisów na japońskie potrawy.
        Nieco dziwacznie brzmi tytuł działu trzeciego - „W normalnej Japonii”. Niekoniecznie długa, ale na pewno bardzo ciekawa część książki. Jest to zbiór felietonów autorstwa jednej osoby: Aleksandry Watanuki, która opisuje swoje przeżycia, czyli pierwsze kroki stawiane w obcym kraju. Nauka języka japońskiego, później studia na japońskiej uczelni, pierwsza praca, pierwsza styczność z obcym narodem. Myślę, że można to potraktować jako próbkę następnej części cyklu - Japońskiego codziennika, który będzie już w całości pracą pani Watanuki. Muszę przyznać, że patrząc przez pryzmat artykułów, które napisała ona na potrzeby Światu z papieru i stali, Codziennik zapowiada się interesująco.
         Nie mogło oczywiście zabraknąć działu traktującego o mandze. Poświęcony on został w dużej mierze spojrzeniu Japończyków na rodzimy komiks, a także osobie, o której mówi się, że mangę jako taką stworzyła - Osamu Tezuce. Prócz kilku artykułów w całości jemu poświęconych, bądź tylko w którymś momencie wspominających o „ojcu mangi”, znajdziemy tu także parę tekstów o tym, jak postrzegany jest komiks japoński w Polsce (i tak, nawet na ten temat można napisać coś nowego i niekoniecznie powszechnie znanego). Oczywiście nie mogło zabraknąć także felietonów o poszczególnych tytułach. Nawet jeśli wygląda to na małą kryptoreklamę (Locke Superczłwiek, Cześć, Michael!, Great Teacher Onizuka, Tu Detektyw Jeż, Video Girl Ai - no cóż, nikt mi nie powie, że dobór tytułów był przypadkowy…), to rzeczywiście są to mangi cenione, choć nie zawsze doceniane. Do tego działu trafiły także artykuły opowiadające o Miyazakim, Ghost in the Shell czy dobrze wszystkim znanej Pszczółce Mai. Rzecz warta uwagi to wywiad z Fuyumi Soryo, autorką znaną zapewne części czytelnikom z wydanej u nas piętnastotomowej mangi Mars lub ukazującej się kiedyś na łamach Mangamixu jednotomowej Doll. Muszę przyznać, że wywiad jest bardzo obszerny i wyczerpujący - owszem, pewnie bardziej zrozumiały będzie dla tych, którzy z twórczością tej pani są dobrze obeznani, ale nawet ktoś, kto nie miał z nią nigdy styczności, może dowiedzieć się ciekawych rzeczy. O codzienności twórcy mangi i o tym, że aby je tworzyć (i to tworzyć całkiem niezłe tytuły) wcale nie trzeba ich czytać ani lubić. Są twórcy, którzy do tej branży trafili przypadkiem i traktują ją wyłącznie jako źródło zarobku…
         Na ostatnich stronach książki znajduje się krótki i treściwy „Savoir vivre wyjeżdżających do Japonii” i kilka słów o autorach felietonów zawartych w całej książce. Skoro już przy nich jesteśmy - chyba najlepsze wrażenie zrobiły na mnie teksty pisane przez Martynę Taniguchi i Aleksandrę Watanuki, choć to oczywiście moja subiektywna opinia i nie każdy musi się z nią zgadzać. Zdarzają się jednak w zbiorze takie artykuły, które wydają mi się niepełne. Dany temat zostaje rozpoczęty i nawet rozwinięty, ale kończy się w momencie, w którym dopiero zaczyna mnie interesować. Takie wrażanie miałam zwłaszcza w początkowych działach - zupełnie jakby autorzy chcieli podać absolutne minimum informacji. Przydałoby się także małe wyjaśnienie, kim są wielokrotnie przy różnych okazjach wspominani esperantyści, bo odnoszę wrażenie, że w pierwszej chwili nie tylko ja nie wiedziałam, o czym mowa.
         Świat z papieru i stali został wydany porządnie. Miękka okładka nie jest co prawda specjalnie trwała, ale za to prezentuje się całkiem ładnie i jest na tyle barwna, że wyróżnia się z tłumu, a w końcu taka jej główna rola. Po stronie tytułowej znajduje się spis treści - umieszczenie go w tym miejscu uważam za o tyle dobre rozwiązanie, że czytelnik może sobie od razu przejrzeć tytuły poszczególnych felietonów i wybrać te interesujące go, zamiast przedzierać się wpierw przez ileś stron i artykułów (spisy treści rzeczywiście bywają umieszczane w dziwnych miejscach). Oprócz tekstów w środku znajdziemy także liczne fotografie i obrazki (np. kadry z mangi) związane oczywiście z daną tematyką. Są to niestety przede wszystkim zdjęcia czarnobiałe (co, podobnie jak miękka okładka, wpłynęło pewnie znacząco na cenę książki), aczkolwiek w kilku miejscach zamieszczono wkładki z kolorowymi ilustracjami wraz z ich opisami - łącznie tych stron jest trzydzieści i jest to rozwiązanie bardzo dobre zwłaszcza w przypadku pokazywania potraw oraz rzeczy związanych z kulturą: na przykład wielobarwnych kimon. W samych artykułach wypatrzyłam kilka literówek, zgubionych przecinków i tym podobnych, ale nie są to rzeczy znacząco wpływające na komfort czytania (z wyjątkiem sporego „babola” przy notce o Martynie Taniguchi - tam wręcz sens tego, co miało zostać przekazane, umyka w dzikim galopie)
         Czy Świat z papieru i stali uważam za rzecz godną polecenia? No cóż, z powyższego tekstu wynika wyraźnie, że ta książka zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Jest to pozycja ciekawa i wydaje mi się, że zadowoli pasjonatów Japonii samej w sobie. Różnorodna tematyka daje duże szanse, że każdy znajdzie coś, co go zainteresuje, a masa zdjęć na pewno jest dodatkowym atutem. Siłą rzeczy autorzy felietonów to osoby obeznane z tematem, o którym piszą, a zmiana perspektywy w zależności od tego, który z nich dany artykuł napisał, rzeczywiście pokazuje czytelnikowi wielowymiarowy obraz Japonii.
Recenzja oryginalnie opublikowana została na portalu Czytelni-Tanuki. Oczywiście jest mojego autorstwa! 

piątek, 29 marca 2013

Nowy rok w Japonii

Ganjitsu / Oshougatsu
           Żegnanie starego roku i świętowanie nadejścia nowego w Japonii trwa około 3 dni do tygodnia, jest to tzw. shogatsu (tłum. -> w szerokim znaczeniu, jest to pierwszy miesiąc roku). To święto jest tak istotne dla Japończyków, że od 30 grudnia i przez trzy pierwsze dni nowego roku wszystkie firmy i urzędy państwowe są zamknięte (sic!). Uczniowie mają jeszcze lepiej, gdyż szkoły z tej okazji zamknięte są przeważnie przez okres 2 tygodni (sic! x2).
          Z Nowym Rokiem związana jest pewna legenda, która głosi, że tego dnia na Ziemię przybywa toshigami (tłum. -> „bóg roku”, ale początkowo „toshi” znaczyło „ryż” – było to święto, podczas którego proszono boga o bogate zbiory ryżu). Z tej okazji każdemu należy wysłać kartkę noworoczną nenganjo (tłum. -> „nenga” – życzenia noworoczne). I nie ma przesady w wyrazie „każdemu”. Kartką obdarowują się znajomi, przyjaciele, oczywiście rodziny, ale również współpracownicy, partnerzy biznesowi – nenganjo należy się nawet klientom (zwłaszcza tym dobrym, często kupującym). Nam, Polakom, może wydać się to nieprawdopodobne, ale kartki te docierają do swoich odbiorców zawsze i bez żadnych opóźnień rankiem 1. stycznia (spróbujmy tego z Pocztą Polską!).
           Bounenkai (tłum. -> „przyjęcia, aby zapomnieć rok”) organizowane są w rodzinnym gronie (ich odpowiednikiem są shinnenkai - spotkania w gronie współpracowników lub znajomych oparte głównie na piciu alkoholu; pomiędzy Nowym Rokiem a połową stycznia). Jest to czas dla członków rodziny, by spotkać się we własnym gronie i porzucić wszelkie złe wspomnienia na rzecz nowych – tych lepszych oczywiście. Na noworocznym stole w Japonii pojawiają się przeważnie zimne potrawy, gdyż uważa się, że w te dni powinno się unikać nadmiernego wysiłku i pracy (w przeszłości był to jedyny okres wakacji dla gospodyń domowych). Dominują potrawy ze smażonej ryby, kiełków soi, sunomono (tłum. ->plasterków warzyw i owoców morza).

Tradycyjne potrawy noworoczne:
        Pierwszego stycznia rodzina przy wspólnym posiłku wypija specjalną sake (tłum. -> alkohol), która ma zapewnić każdemu długie życie. Ma ona również na celu zatarcie wszystkich nieprzyjemnych wspomnień z poprzedniego roku, które dotyczą zebranych przy stole osób.
Osechi ryori - pysznie wygląda...
        Osechi ryori, składa się przeważnie z ikry śledzia, mięsa tai (tłum. -> gatunek leszcza, ryby morskiej o made-tai oznaczającego szczęście i radość), kuro mame (tłum -> czarna fasola, jedzona, by w przyszłym roku dopisało nam zdrowie), rybnej rolady kamaboko (biały kolor ryby symbolizuje czystość, różowe dodatki reprezentują szczęście, całość przypominać ma wschodzące słońce), słodkich wodorostów zrolowanych z rybą kombumaki oraz słodkiego jajecznego omletu wymieszanego z pastą rybną datemaki (przypomina zwinięty naleśnik, a więc kształt zwoju -> symbol wiedzy i talentów literackich).
czerwonym zabarwieniu; podobieństwo do
         Omochi (wyglądają jak kluski z masy z rozgniecionego gotowanego ryżu – mogą być podane z farszem) podawane z zupą miso lub sumashi, przygotowaną na bazie wywaru z warzyw i ryb (razem dają potrawę o nazwie ozoni).
         Wszystkie składniki noworocznego posiłku mają symbolizować szczęście i dobrą wróżbę. Jedzenie podawane jest w specjalnie przygotowanych, malowanych w tradycyjne wzory, pudełkach jubako.
Omochi - jak z obrazka ;)
       Jednak by móc przyjąć w dom gości, należy go najpierw pięknie wysprzątać (by stare zmartwienia nie zniszczyły pomyślności na nowy rok – wypada też uregulować długi) i ozdobić. Idealne do tego celu są kadomatsu, które mają przyciągnąć do domu pomyślność na nadchodzący rok oraz długowieczność mieszkańców, a odgonić siły nieczyste (są to ozdoby z bambusa – siła, czystość, długie życie; śliwy – nowe życie, nowy początek; sosny, festony ze słomy zwane shimenawa). Być może toshigami zwróci uwagę na tak ozdobiony dom i pobłogosławi go? Każdy z członków rodziny poniżej 20. roku życia otrzymuje od rodziców, krewnych i znajomych, którzy odwiedzą ich dom otoshidama, czyli pięknie ozdobione koperty pochibukuro z gotówką (czym starsze dziecko tym więcej pieniędzy otrzymuje).
        W noc sylwestrową wybrzmiewają dzwony świątyń buddyjskich – słyszane niemalże w każdym zakątku kraju – dokładnie 108 razy. Wielką wartość ma dla Japończyków oglądanie wschodu słońca 1. stycznia, na podstawie którego określa się jakie będą wszystkie dni tego roku (hatsu hi no de).
       
          Nowy Rok dla Japończyków ma znaczenie nie tylko kulturowe, ale i duchowe. W pierwszym tygodniu nowego roku Japończycy wyruszają na pierwszą w tym roku wizytę do chramu lub świątyni zwaną  hatsumode (3,5mln ludzi odwiedza najpopularniejszą świątynię w Tokio corocznie!). Na hatsumode zabiera się staro-roczną wróżbę-amulet, którą się później spali, a do domu zabierze nową. Japończycy modlą się do swoich bóstw o przychylność losu w nadchodzącym roku, ale również odwiedzają po drodze domy krewnym, przyjaciół i sąsiadów, by wszystkim złożyć noworoczne życzenia (a nuż kartka nenganjo nie dotarła, albo było na niej za mało napisane!). Wizyta w świątyni to dobra okazja, by oddać starą strzałę hamay (przechowywana w większości japońskich domów – niszczy wszelkie „zuo”!) oraz kupić nową, którą następnie kładzie się w ofierze bogom na specjalnej półce przy ołtarzyku shintoistycznym zwanym kamidana.
         Na Nowy Rok spotkanym znajomym życzymy Szczęśliwego Nowego Roku, czyli:
Akemashite omedeto gozaimasu!

wtorek, 26 marca 2013

Wonderful Cafe ni Youkoso - recenzja

        Suzune Miyachi znalazła się w sytuacji niewesołej – rodzice z powodu licznych długów dosłownie rozpłynęli się w powietrzu, zostawiając szesnastolatkę samą sobie. Dziewczyna właśnie znalazła spokojny kącik w parku, w którym planuje nocować, kiedy dostrzega małego pieska wyglądającego na równie zagubionego i porzuconego jak ona. Wrażenie okazuje się mylne, w ślad za zwierzakiem pojawia się bowiem młody mężczyzna, który na widok głównej bohaterki wykrzykuje coś w stylu „Sofia, wróciłaś!” i porywa zarówno wspomnianego pieska, jak i dziewczynę ze sobą. Shouda Yura, bo tak nazywa się ów nieznajomy, okazuje się szefem niewielkiej kawiarni przeznaczonej dla właścicieli psów, którzy nie chcą nawet na chwilę rozstawać się z pupilami. O wiele bardziej od ludzkich klientów interesują go same zwierzęta, na których punkcie ma, delikatnie mówiąc, bzika – gdyby nie reszta personelu Dog Smile Cafe, kawiarenka pogrążyłaby się zapewne w radosnym chaosie, tym bardziej, że Shouda swoim entuzjazmem (czyt. radosnym rzucaniem się na każdego psa, który postawi łapę w lokalu oraz całkowitym ignorowaniem jego właściciela) potrafi skutecznie odstraszyć gości. Dlaczego ten dziwny człowiek uprowadził Suzune? Otóż przypomina mu ona bardzo zmarłą jakiś czas temu suczkę, Sofię – oczywiście na tyle, na ile człowiek może przypominać zwierzę. Kiedy okazuje się, że dziewczyna nie ma się gdzie podziać, Shouda proponuje jej pracę w kawiarni. Suzune z wdzięcznością przyjmuje propozycję, bo i co innego jej pozostało? Mężczyzna zdecydowanie wygląda na wariata, ale z tych niegroźnych, a pozostali pracownicy (w liczbie dwóch: Misaki, będący kucharzem, a zarazem przyjacielem Shoudy jeszcze z czasów szkolnych oraz Kai, student pracujący w kawiarni na pół etatu) budzą zaufanie i sprowadzają szefa na ziemię, kiedy zachodzi taka potrzeba.
         O czym jest ta manga? Trudno stwierdzić jednoznacznie. Mamy do czynienia ze zlepkiem kilku komediowych scenek obyczajowych z delikatnie zarysowanym punktem kulminacyjnym – i w tym miejscu obyło się bez wielkiej dramy, chodziło raczej o pewien przełom w relacjach między bohaterami, o zacieśnianie więzi i zdobywanie zaufania. Od razu ostrzegam – możecie się nie łudzić, romansu tu nie ma. Autorka pokusiła się co prawda o bardzo subtelne aluzje w kwestii takowego, ale nic ponadto. W rezultacie otrzymujemy ciepłą opowiastkę o przyjaźni i znajdowaniu swojego miejsca w świecie – może to i lepiej, że pozbawioną pierwiastka romantycznego? Niestety, Wonderful Cafe ni Youkoso to również typowy przypadek mangi, która aż prosi się o ciąg dalszy – na czterdziestu stronach naszkicowano nam konkretną sytuację, przedstawiono sensownie zapowiadających się bohaterów, pokazano jakieś zaczątki ich przyjaźni, a potem pozostawiono nas z niczym, czy może raczej z apetytem na kontynuację, w której obok codzienności nietypowej kawiarenki i jej personelu spokojnie kiełkowałby wątek romantyczny. Marzenia… Ale cóż, to jedynie utwierdza mnie w przekonaniu, że warto sięgnąć po inne prace Takagi Shigeyoshi, bo wygląda na to, że potrafi ona wykreować zwyczajnych, ale nie nudnych czy mdłych bohaterów, a także ująć prozę życia w bardzo urokliwy sposób.
         Oprawa graficzna jest przyjemna dla oka, choć typowa dla shoujo – rysunek skupia się na postaciach, które na znakomitej większości kadrów prezentują się bardzo ładnie. Są dopracowane i dość charakterystyczne – lekko kanciaste, nie „piękne” w typowy dla gatunku sposób, mają jednak niezaprzeczalny urok (zarówno panie, jak i panowie). Na plus należy zaliczyć również sposób rysowania zwierząt: nie jest może do bólu realistyczny, ale stosunkowo bliski rzeczywistości, a to nie takie znów częste w mangach. W tym przypadku to istotne, bo trochę się zwierzaków najróżniejszych ras przez strony komiksu przewija. Wady? Jak zwykle w mangach shoujo, czyli brak tła na wielu stronach albo jego marginalizowanie. Hojnie używane rastry pomagają zwalczyć biel, której i tak na kartach Wonderful Cafe ni Youkoso jest całkiem sporo – ale co kto lubi, mnie to akurat szczególnie nie przeszkadzało.
         Czy warto przeczytać Wonderful Cafe ni Youkoso? Moim zdaniem tak. Historia jest ciepła i sympatyczna – to prawda, że pozostawia uczucie niedosytu, ale wcześniej może wprawić w dobry humor i po prostu umilić czas. Są osoby, które lubią czytać oneshoty – one na pewno nie powinny omijać tej historyjki. Prawdopodobnie spodoba się ona również miłośnikom okruchów życia, a właściciele psów uśmiechną się kilka razy podczas lektury.

Recenzja oryginalnie opublikowana została na portalu Tanuki-Manga. Oczywiście jest mojego autorstwa! 

piątek, 22 marca 2013

Bitter Trap - recenzja

        Tak jak poprzednio pisałam, szybko nie przestanę zanudzać recenzjami. Życie jest brutalne...

        Nanao Machimura z pewnością jest osobą pamiętliwą. Po trzech latach nadal pamięta zniewagę, jakiej dopuścił się kolega z klasy, Yoshiko Takatsuki, w chwili, kiedy dziewczyna przyszła się pożegnać, ponieważ musiała opuścić szkołę dla bogatych dzieciaków z przyczyn rodzinnych. Teraz nadarza się okazja, by wziąć odwet – Yoshito jest najstarszym synem rodziny Takatsuki i jego rodzice zdecydowali, że pora, by się ustatkował. Tylko jak znaleźć odpowiednią kandydatkę na żonę? No cóż, w kraju z pewnością nie brakuje dobrze urodzonych dziewcząt. Nanao, jako jedna z nich, otrzymuje zaproszenie do rezydencji Takatsukich. Ma tydzień, by przekonać do siebie bogatego panicza. Problem polega na tym, że jest dziewięćdziesiątą dziewiątą kandydatką – jak dotąd żadnej dziewczynie nie udało się dotrzeć do Yoshito, który jest nastawiony bardzo nieufnie w stosunku do każdej nieznajomej osoby. Zaraz, problem? Skąd, Nanao i tak szuka jedynie okazji do rewanżu. Z powodu urażonej dumy ma w sobie wystarczająco dużo uporu, by nie dać się łatwo wykurzyć z rezydencji, chociaż do pobytu w niej główny zainteresowany stara się zniechęcić bohaterkę wszelkimi dostępnymi środkami.
         Tak, to jest jeden z wielu przykładów mangi realizującej schemat „kto się czubi, ten się lubi”. Tak, każdy, kto miał w ręku chociaż jeden romans, będzie w stanie przewidzieć zakończenie po kilku pierwszych stronach tudzież powyższym opisie. I tak, nie znajdziemy w Bitter Trap niczego odkrywczego. Tylko co z tego? Nie jest to przecież cecha dyskwalifikująca, ten oneshot ma kilka zalet, dzięki którym potrafi się skutecznie obronić. Przede wszystkim, choć autorka korzysta z oczywistych schematów, potrafi nimi manipulować na tyle sprawnie, by nie nudziły i nie uderzały przewidywalnością. Nie znajdziemy tu łzawych, przedramatyzowanych scen rodem z telenoweli, postawiono na prostotę przedstawienia sytuacji, która moim zdaniem przekonuje o wiele bardziej niż dramatyczne kwestie czy litry łez wylanych przez bohaterów. Na dobre na pewno wyszła temu tytułowi długość. Miejsca starczyło jedynie na sprawne opowiedzenie głównego i jedynego wątku, bez zbędnych dłużyzn. Na irytujące intrygi mające na celu rozdzielenie głównych bohaterów zwyczajnie zabrakło czasu i bardzo dobrze – znalazł się tu ledwie jeden taki element w końcowej części historii, który został rozegrany na tyle sprawnie, że stanowił w zasadzie jedynie impuls mający popchnąć bohaterów do działania, a nie tworzyć między nimi mur nieporozumień czy problem do rozwiązania. Inna rzecz, że na początku trochę uderzyła mnie absurdalność samego zawiązania fabuły, która jest chyba najsłabszym elementem Bitter Trap. Na szczęście szybko okazuje się, że Nanao raczej nie pałała chęcią zemsty, przez trzy lata szukając sposobu na odegranie się, a raczej skorzystała z okazji, kiedy ta się pojawiła – zapewne zaproszenie ze strony Takatsukich przypomniało dawny uraz. Jednak do końca nie mogłam się przekonać do motywacji głównej bohaterki, mimo wszystko wydaje się ona trochę naciągana. Cóż, to w końcu shoujo, więc jeśli naiwny pomysł wyjściowy nadrabia wykonaniem, skłonna jestem przymknąć oko.
Okładka japońskiego wydania
         Fabuła wiele zyskała dzięki głównej bohaterce. Choć Nanao pochodzi z dobrego domu, daleko jej do rozkapryszonej panienki czy niewinnego dziewczęcia niemającego pojęcia o świecie. Bardzo podobało mi się, że dziewczyna jest pozytywnie nastawiona do życia, ale zna swoją wartość i jest dumna. Nie sprowadza się to jednak do zadzierania nosa czy wściekania się z byle powodu, ale silnej woli walki przy jednoczesnym stawianiu sobie i innym rozsądnych granic. Dzięki temu nie daje się zastraszyć ani złamać, choćby zamykali ją w piwnicy albo kazali pełnić rolę sprzątaczki – potrafi zachować twarz w każdej sytuacji. Taki sposób bycia sprawia, że Nanao łatwo zdobywa sympatię większości pozostałych bohaterów Bitter Trap, a także czytelnika, który przynajmniej ma poczucie, że zainteresowanie nią wykazywane przez panów ma jakieś uzasadnienie, a nie wynika jedynie ze scenariusza. Jako jedna z niewielu osób potrafi też powiedzieć Yoshito, co myśli o nim i jego zachowaniu, a jej spostrzeżenia zazwyczaj okazują się trafne. Z kolei najstarsza latorośl rodu Takatsuki ma poważne problemy z nawiązywaniem jakichkolwiek znajomości. Powód jest prosty – ponieważ chłopak pochodzi z bogatej rodziny, ma wrażenie, że wszystkie próby zbliżenia się do jego osoby podszyte są chciwością i chęcią wyciągnięcia pieniędzy. Właśnie dlatego odrzucił wszystkie dotychczasowe kandydatki i cóż, pewnie przynajmniej po części miał rację, co nie zmienia faktu, że takie podejście podchodzi pod paranoję. Mimo to Yoshito nie jest zimnym draniem ani tym bardziej chamem, jakich spotkać można w niektórych mangach shoujo – może stara się takiego zgrywać, trzymając większość ludzi na dystans i od czasu do czasu robiąc im na złość, ale to zdecydowanie nie ten typ. W rzeczywistości oczywiście chciałby się przekonać, że ludzi interesuje on, nie jego pieniądze, chciałby, żeby ktoś do niego dotarł i tak dalej – wiadomo, o co chodzi.
        Po co się rozpisywać na temat tak oczywistych rzeczy? Chcę zwrócić uwagę na jedno – wzajemne zainteresowanie głównych bohaterów rzeczywiście ma jakiś sens. Nawet jeśli, ze względu na niewielką liczbę stron, nie zostały szczególnie rozbudowane, ich charaktery wyraźnie się uzupełniają, a to nie takie znowu częste w shoujo, tym bardziej, jeśli mamy do czynienia z oneshotem. Tutaj relacje Nanao i Yoshito zostały nakreślone ładnie i z wyczuciem, bez przegięcia w żadną stronę – ani wzajemnej niechęci, ani ckliwego romansu.
        Prócz pary głównych bohaterów w zasadzie nie ma o kim pisać. Yoshito ma co prawda dwóch młodszych braci – Eito i Rihto, ale nie dane jest nam poznać ich bliżej. Ich rola różni się od statystów głownie tym, że od czasu do czasu rozmawiają z bratem o Nanao, oceniając ją i jej szanse na zostanie żoną Yoshito; ich charaktery nie zostały przybliżone w najmniejszym stopniu. Szkoda, bo mają zadatki na interesujące osoby – ciekawie zapowiadają się ich relacje ze starszym bratem… Cóż, to akurat jedna z wad oneshotów – na jakiekolwiek wątki poboczne zwyczajnie brakuje miejsca.
        Takagi Shigeyoshi posługuje się dość charakterystycznym stylem artystycznym, który budzi skojarzenia raczej z josei niż klasycznym shoujo. Postacie rysowane są pewną, nieco kanciastą kreską, która, choć oszczędna, ma swój urok. Nie znajdziemy tutaj tych wszystkich uroczych pierdółek w postaci serduszek, kwiatuszków, gwiazdeczek czy baniek mydlanych przewijających się w tle w wielu innych tytułach – mogą się one podobać lub nie, ale fakt faktem, że dzięki takim zabiegom kadry wydają się mniej puste, a w Bitter Trap nie ma niczego, co przejęłoby tę rolę. Autorka skupia się na postaciach i tym razem jakiegokolwiek tła naprawdę jest jak na lekarstwo – na palcach jednej ręki można pewnie policzyć strony, na których by się znalazło. Kadry wypełnione są tekstem i bohaterami, więc nie przeszkadza to tak bardzo, ale mimo wszystko czasem rzuca się w oczy – rastry nie zawsze wystarczą. Cóż, przynajmniej w części rekompensują to naprawdę urodziwe postaci – prawda, taki styl nie każdemu musi się podobać, ale moim zdaniem panie będą miały na czym zawiesić oko. Nanao pod tym względem także w niczym nie ustępuje bohaterom męskim.
         Komu polecam Bitter Trap? Amatorkom romansów oczywiście! Nawet jeśli jesteście zmęczone historiami, w których główne role odgrywają rozkapryszeni bogacze, ten oneshot może być miłą odmianą, bo różni się znacząco od schematu, który przyjęły mangi tego typu. Jest to po prostu przyjemna, sprawnie opowiedziana, niewymagająca historyjka, którą pamięta się na dłużej chyba tylko dzięki głównej bohaterce. Przyznam, że sama wracałam do niej już trzy razy i za każdym razem podobała mi się tak samo. Czego również Wam życzę.

Recenzja oryginalnie opublikowana została na portalu Tanuki-Manga. Oczywiście jest mojego autorstwa! 

poniedziałek, 18 marca 2013

Anya Kouro - recenzja

         Od teraz z braku laku, czyli odpowiedniej ilości czasu zacznę wrzucać tutaj moje opinie/recenzje różnych mang i anime. Przepraszam stokrotnie, nie taki był zamysł tego bloga, ale rzeczywistość bywa okrutna :/ Muszę tu coś ciągle wrzucać, bo od tego zależy moja ocena. Zacznę może od kilku uroczych oneshotów - czyli krótkich, zaledwie 40stronicowych komisków - lubianej prze mnie autorki, Takagi Shigeyoshi. Enjoy!

         Yae Akimoto to sympatyczna, otwarta dziewczyna, na co dzień promieniująca wręcz radością i to na znaczne odległości. Wieczna optymistka, słowem – jeden z podstawowych modeli głównej bohaterki shoujo (ten, który znaleźć można między kompletną ciapą a charakterną buntowniczką). Yae, jak na nastolatkę przystało, ma oczywiście chłopaka, do którego ukradkiem wzdycha. Jest nim starszy o rok kolega imieniem Ayase z nieodłącznym atrybutem w postaci książki. Tak, dobrze się domyślacie – to typ spokojnego, nierzucającego się w oczy i oczytanego, choć bynajmniej nie nieśmiałego ucznia, przesiadującego w szkolnej bibliotece. A że biblioteka ta znajduje się naprzeciwko sali gimnastycznej, w której nasza bohaterka ma treningi klubu siatkarskiego, Ayase w prosty sposób zwrócił na siebie jej uwagę. Yae nie podejmuje jednak żadnych kroków, by zbliżyć się do obiektu westchnień, ciesząc się codzienną kilkunastominutową podróżą metrem razem z nim i związaną z tym możliwością bezkarnej obserwacji chłopaka, co jest tym łatwiejsze, że zazwyczaj zatopiony jest on w lekturze.
         Pewnego dnia sytuacja ta ulega zmianie, której przyczyną staje się niezapięty plecak Ayase, a dokładniej – wypadająca z niego książka. Chłopak nie zauważa, co się stało, w przeciwieństwie do uważnie śledzącej każdy jego krok Yae. Rzecz jasna, dziewczyna natychmiast dogania starszego kolegę i oddaje mu zgubę, tym samym po raz pierwszy nawiązując kontakt. Ku jej zdziwieniu Ayase stwierdza, że książki już nie chce i Akimoto może ją sobie zatrzymać, po czym odchodzi, zostawiając zaskoczoną (bo przecież ona wie, że on tej książki nie skończył czytać) dziewczynę. Od tamtej pory Yae codziennie po drodze do domu stara się nawiązać rozmowę z Ayase, co do zadań łatwych nie należy – z jakiegoś powodu stara się on bowiem trzymać główną bohaterkę na dystans i zazwyczaj kończy się na tym, że wygłasza ona monologi do samej siebie. Najczęściej na temat książki Ayase, którą postanowiła przeczytać, choć do tej pory czas wolny spędzała w sposób zgoła inny niż oddając się lekturze.
Żeby nie było nudno, okładka :)
         Brzmi zwyczajnie i banalnie? Może i tak, ale ta króciutka miniaturka potrafi zaskoczyć i to w najmniej spodziewanym momencie. Główna bohaterka jest, jaka jest, a o ile wieczny optymizm w niektórych tytułach może drażnić, tutaj jest on jak najbardziej na miejscu. Stanowi ona przeciwwagę dla zamkniętego w sobie i poważnego Ayase, który dla odmiany ma całkiem konkretny powód do zachowywania się w ten sposób. W zasadzie jest to powód, który uzasadniałby dużo gorsze rzeczy niż odtrącanie odrobinę natrętnej koleżanki i nie do końca naturalny spokój, czy raczej zupełny brak emocji. Właśnie w tym miejscu Anya Kouro mnie urzekło – główny bohater ma w sobie „to coś” i mimo swoich problemów nie dramatyzuje, nie stara się dziecinnym zachowaniem manifestować tragedii, która go dotknęła, ale sprawia wrażenie, jakby ze stanem rzeczy się pogodził, co moim zdaniem świadczy o dojrzałości i jest godne podziwu. Niesamowita jest właśnie bezpretensjonalność i prostota przedstawionej historii, z której bez większych problemów można by zrobić łzawy dramat. A to wszystko ładnie ukazane i zamknięte na niecałych czterdziestu stronach mangi (choć powiem szczerze, że nie obraziłabym się, gdyby pociągnąć historię Yae i Ayasego dalej, by pokazać, jak ta dwójka poradzi sobie w konfrontacji z codziennym życiem). Dodajmy do tego jeszcze, że opowieść o tytule Czerwona Gwiazda, przedstawiona w zgubionej książce, ma dla fabuły znaczenie kluczowe i bardzo ładnie się z nią przeplata.
         Tak, Takagi Shigeyoshi zdecydowanie potrafi tworzyć oneshoty i chyba będę musiała dokładniej przyjrzeć się twórczości tej pani. Tym bardziej, że jest na co popatrzeć, chociaż strona graficzna nie zachwyca szczegółowością i, jak na shoujo przystało, skupia się wyłącznie na postaciach narysowanych w bardzo ładny i staranny sposób (błędów w ich proporcjach nie zauważyłam w ogóle). Autorka posługuje się kreską, która przywodzi mi na myśl połączenie stylu Bisco Hatori (kultowy Ouran High School Host Club) z Natsume Ono (m.in. wydane w Polsce nakładem wydawnictwa Hanami Ristorante Paradiso) – jak dziwnie by to nie brzmiało, efekt jest naprawdę ładny i zwłaszcza panie mają na czym zawiesić oko, bo Ayasemu z pewnością nie można odmówić urody. Z kolei tła występują w ilości znikomej, tym bardziej, że niemal wszystkie sceny dzieją się w tym samym miejscu – wagonie metra. Rastry Takagi Shigeyoshi stosuje dość oszczędnie, co przy wspomnianym braku tła na wielu stronach skutkuje zdecydowaną dominacją bieli na większości z nich. Gdyby pod tym względem dopracować kadry, kreska zapewne zasłużyłaby na wyższą ocenę, ale niezależnie od tego, na Anya Kouro patrzy się z przyjemnością.
          Tworzenie oneshotów jest sztuką i banalną, i wyjątkowo trudną. Łatwą dlatego, że nikt nie będzie wymagał od takiej formy głębi postaci ani skomplikowanej fabuły, w związku z czym ocenia się ją dużo łagodniej, a rozczarowanie czytelnika raczej nie wchodzi w grę. Trudną, ponieważ tak krótka historyjka małe ma szanse zapaść na dłużej w pamięć czy też wyróżnić się spośród wielu jej podobnych. Anya Kouro udało się jedno i drugie, a to za sprawą prostoty i naturalności, którymi w nienachalny sposób przekazano coś więcej. Poza tym jest to naprawdę udany romans! Polecam wszystkim – warto poświęcić kilka minut na zapoznanie się z tym tytułem, choć przede wszystkim powinien on spodobać się miłośniczkom shoujo.
Recenzja oryginalnie opublikowana została na portalu Tanuki-Manga. Oczywiście jest mojego autorstwa!

piątek, 15 marca 2013

Krótki słowniczek nazw i terminów, cz. 2.

A oto druga część słowniczka sprzed kilku wpisów.

Shounen-ai/shōnen-ai (z jap. „chłopięca miłość”) – analogiczny do shoujo-ai podgatunek romansu, tym razem skupiający się na relacjach męsko-męskich. Bohaterami są zazwyczaj licealiści bądź niewiele od nich starsi panowie. W tym przypadku mamy z reguły ewidentną idealizację świata jakże typową dla mang shoujo – bo, choć może się to wydawać dziwne, głównie heteroseksualne dziewczęta sięgają po ten gatunek. Ponieważ autorkami shounen-ai są kobiety, w wielu przypadkach przedstawienie tam życia homoseksualistów ma z rzeczywistością niewiele wspólnego. W mangach tego typu wszelkie manifestacje uczuć ograniczają się wyłącznie do pocałunków i ewentualnie zasugerowania czegoś więcej. Bohaterowie są za to z założenia bardzo urodziwi, co pewnie po części tłumaczy popularność takich tytułów wśród płci pięknej.

 Yaoi – shounen-ai, w którym znajdziemy sceny zbliżenia seksualnego, a także (zazwyczaj) starszych, bo dorosłych już, bohaterów. Teoretycznie mangi tego typu powinny być dojrzalsze, poważniejsze i bliższe rzeczywistości – w praktyce wygląda to bardzo różnie, a nierzadko jedynymi różnicami są wspomniane. Wśród yaoi panuje stosunkowo duża różnorodność – choć dominują obyczajówki, dramaty i komedie (tudzież mieszanka wszystkich trzech), jak się postarać, można znaleźć w zasadzie dowolny gatunek. Zdarzają się także pełnoprawne porno, choć zazwyczaj seks ma wtedy przynajmniej szkic podłoża emocjonalnego, co wynika zapewne z widowni, której większość nadal stanowią kobiety. Co ciekawe, terminy yaoi i shounen-ai jako takie raczej nie występują w samej Japonii – tam jedno i drugie nazywane jest „Boy’s Love”, w skrócie „BL”.

 Mahou shoujo/mahō shōjo – podgatunek shoujo, po japońsku „magiczna dziewczynka” i pewnie głównie ze względu na infantylne brzmienie polskiej wersji tego terminu, przyswoiła się u nas wersja oryginalna stosowana naprzemiennie z angielskim „magical girl”. Jest to bardzo konkretny typ postaci, ale i osobny podgatunek, w którym takowe występują. Nastolatki z magicznymi mocami walczące w obronie dobra, najczęściej poprzebierane na tę okazję w mniej lub bardziej urocze i falbaniaste ciuszki, w których nikt ich nie poznaje – bo na co dzień są szarymi obywatelkami nieujawniającymi tożsamości. Bronią naszej planety przed kosmitami, potworami, demonami i wszelkimi Siłami Zła. Tytuły przeznaczone raczej dla małych dziewczynek.

Mecha – nazwa pochodzi od skróconej formy angielskiego „mechanical robot”. Podobnie jak w przypadku mahou shoujo, jest to termin określający zarówno konkretny element świata przedstawionego, jak i odrębnego podgatunku. Ogólnie rzecz biorąc – ogromne humanoidalne roboty stworzone i stosowane przez ludzi najczęściej w celach wojskowych. Prawie zawsze mech ma swojego pilota, który zostaje do robota fizycznie podłączony i w ten czy inny sposób nim steruje. Mangi, w których występują takie maszyny, to oczywiście tytuły nastawione na akcję.

Bishounen/bishōnen – japońska nazwa oddaje istotę całego terminu – bishounen oznacza bowiem nic innego jak „piękny chłopiec”. Tym mianem określają fanki mang przystojnych facetów. Z reguły w parze z urodą idą cechy charakteru, które wydają się pociągające. Nie jest powiedziane, że bishounenem musi być „ten dobry” – czarne charaktery w mangach najczęściej grzeszą urodą, a popularnością cieszą się nieraz większą niż obrońcy dobra. Terminem analogicznym i rzadziej używanym, choć jak najbardziej poprawnym, jest bishoujo/bishōjo czyli „piękna dziewczyna”. Długa forma bishounen często bywa skracana do „bisha”, zaś w Polsce wyewoluowała wręcz do „bizona” (ale to już określenie stosowane tylko w niektórych kręgach).

Ecchi (z jap. „niegrzeczny”, „nieczysty”) – w zasadzie wszystko napisałam kilka akapitów temu, ale dla porządku powtórzę się: podgatunek mangi w którym występuje tzw. „lekka erotyka”, na którą składają się niewybredne żarty, eksponowanie kobiecych wdzięków i przebieranie bohaterek w stroje stymulujące męską wyobraźnię. Nie zawierają one nigdy stosunków płciowych przedstawionych w sposób pornograficzny i są skierowane przede wszystkim do dorastających chłopców.

Hentai (z jap. „zboczony”, „zboczeniec”) – w tym przypadku nie ma się nad czym rozwodzić: po prostu rysunkowa pornografia.

wtorek, 12 marca 2013

Teru teru bozu na dobrą pogodę

         Dzisiaj będzie krótko i na temat, a tematem są teru teru bozu. To taka mała tradycja, niewielki wycinek kultury japońskiej, który uważam za naprawdę uroczy. "Teru teru bozu" oznacza w języku japońskim jaśniejącego-jaśniejącego (albo wręcz "słonecznego-słonecznego" - w każdym razie na angielsku "teru teru" jest tłumaczone jako "shine shine") mnicha buddyjskiego. W tym przypadku chodzi o niewielką laleczkę, która pierwotnie miała zapewne takiego kapłana symbolizować. Mnie tam przypomina bardziej małego, uroczego duszka. Wygląd ten zawdzięczają zapewne temu, że od dawna były robione przez dzieci - w ten sposób rzeczywiście są bardzo proste do wykonania. I naprawdę urocze!
Ktoś się postarał - "teru" z materiału :)
         Teru teru bozu popularność zyskały w okresie Edo (lata 1603-1868), kiedy to dzieci mieszczan, a później ich wzorem japońskich chłopów, zaczęły je sporządzać. Po co? Są to amulety, które mają zapewnić dobrą pogodę albo odstraszyć deszcz, jeśli już zaczął padać. Po sporządzeniu takiej laleczki wiesza się ją za oknem albo pod parasolem i czeka na słońce. Tradycja mówi, że jeśli teru teru bozu rzeczywiście spełnią swoje zadanie i pogoda się poprawi, należy dorysować im oczy, w akcie rytuału rozlać święte sake (czyli inaczej alkohol, w tym przypadku chodzi o wino wyrabiane z ryżu), a potem obmyć je w rzece. Oczywiście obecnie raczej się tego nie praktykuje, a twarze rysuje się od razu. Z tego, co mi wiadomo, wieszanie za oknem teru teru bozu nadal jest bardzo popularne przynajmniej w tych domach, w których są dzieci. Kilka razy te "duszki" widziałam nawet w scenach z anime czy mang, co tylko potwierdza, że tradycja żywą jest. 
         W 1921 roku Kyoson Asahara napisał dziecinny wierszyk, do którego melodię skomponował Shinpei Nakyama. Tak powstała piosenka o tytule "Teru teru bozu". Oto jej słowa w oryginale (zapisane w rōmanji, czyli za pomocą alfabetu łacińskiego oczywiście :) oraz tłumaczenie mojego autorstwa. A tutaj link do nagrania tejże piosenki z uroczą animacją: >>klik<<

Teru-teru-bozu, teru-bozu             Teru-teru-bozu, teru bozu
Ashita tenki ni shite okure             Spraw, by jutro był słoneczny dzień
Itsuka no yume no sora no yō         A niebo takie, jak czasem w snach
Haretara kin no suzu ageyo            Jeśli będzie słońce, dam Ci złoty dzwoneczek

Teru-teru-bozu, teru-bozu             Teru-teru bozu, teru bozu
Ashita tenki ni shite okure              Spraw, by jutro był słoneczny dzień
Watashi no negai wo kiita nara       Jeśli sprawisz, że moje marzenie się spełni
Amai osake wo tanto nomasho        Wypijemy dużo słodkiego ryżowego wina

Teru-teru bozu, teru-bozu              Teru-teru bozu, teru bozu
Ashita tenki ni shite okure              Spraw, by jutro był słoneczny dzień
Moshi mo kumotte naitetara           Jednak jeśli chmury zapłaczą,
Sonata no kubi wo chon to kiru zo    Odetnę Ci głowę

          Odrobinę dramatyczny i mało wychowawczy wierszyk, co? A jednak śpiewają go dzieci, dla nich też podobno został napisany. Nie są to sprawdzone informacje, ale podobno kryje się za tym mroczna i mało optymistyczna historia. Otóż pewien buddyjski mnich podczas długotrwałego okresu deszczu obiecał rolnikom, że powstrzyma niszczące uprawy opady. Jak łatwo się domyślić, nie za darmo. Czas mijał, a słońca nadal nie było widać, więc w końcu chłopi się wkurzyli i postanowili ukarać oszusta. Bardzo surowo i bezlitośnie - został stracony. Uważa się jednak, że ta historia (legenda?) nie jest źródłem samej tradycji teru teru bozu, a powstała wiele lat później, kiedy ta już istniała.
Wersja prostsza i bardziej klasyczna - z chusteczek.
         Jeśli spodobały Wam się teru teru bozu, z łatwością możecie je zrobić sami - do najprostszej wersji wystarczą trzy chusteczki higieniczne (ważne, że były kwadratowe - jak te, które możemy znaleźć w kartonowych pudełkach zawierających po kilkaset sztuk), nitka i pisak. Najpierw dwie z trzech chusteczek należy zgnieść w okrągłą kulkę, następnie nałożyć nie trzecią. Później obwiązujemy nitkę lub wstążeczkę zaraz pod zgniecioną kulką, czyli naszą "główką" i taśmą klejącą lub za pomocą igły przyczepiamy nitkę, na której będziemy mogli nasze teru teru bozu zawiesić. Na koniec rysujemy buźkę. Voila! Jeśli komuś moja instrukcja wydaje się niejasna - proszę bardzo, oto filmik >>klik<<. Akurat ta dziewczyna robi laleczki z materiału, co jest oczywiście równie proste - po prostu chusteczki zwykle mamy pod ręką. Jeśli ktoś chce zrobić swoje własne teru terbu bozu, do czego zachęcam (sama mam już małą kolekcję), przestrzegam fanów czarnego humoru - bo jeśli wydaje Wam się, że powieszenie nieszczęsnego duszka głową w dół jest zabawne, wiedzcie, że w ten sposób można ponoć wywołać deszcz. Możecie >>tutaj<< zobaczyć, jak kończą się takie próby ;)

niedziela, 10 marca 2013

Murakami i jego Japonia

Haruki Murakami i małpa ;)
         Haruki Murakami jest japońskim pisarzem - dość doświadczonym już, gdyż urodził się w roku 1949, a pierwszą powieść o tytule Kaze no uta o kike (czyli "Posłuchaj pieśni wiatru", polskiego wydania się ta książka jak na razie nie doczekała) wydał w 1979 roku. Pierwszy raz z jego twórczością miałam styczność jakieś trzy, cztery lata temu, kiedy to trafiłam w jakimś magazynie na recenzję jednej z jego najbardziej znanych książek: Kokkyou no minami, tayiou no nishi (Na południe od granicy, na zachód od słońca; polskie wydanie: wyd. Muza, 2003): odnotowałam nazwisko autora i tytuł w pamięci, jako warty uwagi, bo recenzja przedstawiała go w bardzo pozytywnym świetle. Jak do jednak bywa, odłożyłam zapoznanie się z tą książką na kiedy indziej, bo na brak lektury nigdy nie narzekałam. I tak sobie nazwisko Murakami dryfowało na skraju mojej świadomości, a na wierzch znowu wypłynęło ponad dwa lata temu - w szkolnej bibliotece natrafiłam na inną książkę tego autora, króciutkie Afuta Daku (Po zmierzchu, polskie wydanie: wyd. Muza, 2007 rok), które też bez namysłu wypożyczyłam i przeczytałam w ciągu jednego wieczoru. Książka zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie: nigdy jeszcze nie czytałam czegoś takiego. Nie pamiętam już teraz dokładnie, ale zdaje się, że była to opowieść przybliżająca zdarzenia jednego wieczora, a raczej nocy - od zachodu do wschodu słońca. Narrator prowadził czytelnika z miejsca na miejsce, pokazując losy kilku osób, które w jakimś sensie się przeplatały. Była tam też jakaś dziewczyna, śpiąca i uwięziona w małym pokoiku. I, co najbardziej mnie zaskoczyło, Po zmierzchu było w zasadzie pozbawione zakończenia. Ta książka została napisana w bardzo spokojny, wyważony sposób. Czytanie jej było dziwnym doświadczeniem, ale spodobało mi się na tyle, że potem chwytałam wszystko, co tylko udało mi się dostać od tego autora. Przeczytałam więc Suuputniku no Koibito (Sputnik Sweetheart, Muza 2003), Hitsujin o meguru bouken (Przygoda z owcą, Muza 1995), trylogię zatytułowaną 1Q84 (Muza, 2010-2011), wspomniane już Kokkyou no minami, tayiou no nishi, a aktualnie jestem w trakcie zbioru opowiadań pt. Zou no shoumetsu (Zniknięcie słonia, Muza 2013).
         Szybko zrozumiałam, dlaczego Murakami jest tak ceniony. Ten autor zdecydowanie ma swój własny, unikalny styl. Może się mylę, bo prawdę powiedziawszy nie czytałam nigdy żadnej innej książki napisanej przez Japończyka, ale jednak sądzę, że to nie (a na pewno nie tylko) kwestia pochodzenia. Wszystkie jego książki są... statyczne. Nie potrafię tego inaczej określić. Zawsze utrzymywane jest to samo, niespieszne tempo - niezależnie od tego, czy bohaterowie przygotowują sobie posiłek czy uciekają przed pościgiem. Murakami ma bardzo uporządkowany styl, zwykle zachowuje pewien porządek rzeczy. Bardzo często spotykamy się z opisywaniem całkowicie i do bólu zwyczajnych, codziennych czynności bohaterów - co dziwne, nie przeszkadza to zupełnie, zwłaszcza jak już się człowiek przyzwyczai do jednostajnego rytmu snutej historii. Autor regularnie wplata do niej swoje przemyślenia i obserwacje na tematy każdego rodzaju. Wydaje mi się, że te przemyślenia nie znalazły się w jego książkach przy okazji - że on nie tworzy historii po to, by je opowiedzieć, ale po to, by zamieścić w nich jakieś konkretne treści, myśli. Nie zawsze i niekoniecznie muszą to być jakieś wzniosłe, filozoficzne czy moralizujące zdania: często to po prostu obserwacje na temat otaczającej bohaterów rzeczywistości, bardzo trafne lub bardzo ciekawe, bo przedstawione z niespotkanej wcześniej perspektywy. W tym miejscu dochodzimy do drugiej rzeczy, która (poza stylem) fascynuje mnie w książkach Murakamiego. Mamy w nich dokładny przekrój przez japońskie społeczeństwo, jego specyfikę, mentalność. Czasami autor trochę z mentalności swojego narodu drwi, czasami ją lekko przełamuje, czasami przejaskrawia, by pokazać jej absurdalność. Prawie wszyscy bohaterowie Murakamiego są samotni. Chyba tylko w Przygodzie z owcą główny bohater ma towarzyszkę, która pomaga mu w podróży życia. Natomiast wszyscy bez wyjątku czegoś szukają albo oczekują. We wspomnianej Przygodzie bohater poszukuje tytułowej owcy, w Na południa od granicy, na zachód od słońca i 1Q84 mamy sytuacje, kiedy bohaterowie w dzieciństwie spotkali niezwykle ważne dla siebie osoby, z którymi los je rozłączył, a teraz, w sposób mniej lub bardziej czynny, próbują je znowu znaleźć. To bardzo ciekawe podejście do tematu przeznaczonej i niezniszczalnej miłości, w każdej z książek rozegrane inaczej.  Sputnik Sweetheart  to poszukiwania zaginionej przyjaciółki, ale również bardzo niezwykłe podejście do tematu ludzkiej osobowości. Natomiast Po zmierzchu to jedno wielkie oczekiwanie, chociaż nie do końca wiadomo, czego.
"Na południe od granicy, na zachód od słońca"
         Odbiegłam jednak trochę od tematu. Bohaterowie Murakamiego są samotni - czasem dosłownie, gdyż nie utrzymują niemal żadnych kontaktów z otoczeniem, prócz tego niezbędnego minimum (praca). Najciekawsze są jednak te powieść bądź opowiadania (uświadomiłam to sobie dopiero niedawno, podczas czytania Zniknięcie słonia), których postacie prowadzą życie rodzinne: mają żonę, męża, dzieci, a także jakiś znajomych. Mimo to są samotni. Wcale nie dlatego, że małżeństwa są nieszczęśliwe albo dzieci sprawiają kłopoty. Przeciwnie, bohaterowie często podkreślają, że kochają dzieci, że kochają żony/mężów, pożycie małżeńskie kwitnie, w pracy również układa się nieźle... A jednak coś jest nie tak. Ci ludzie mimo wspólnego życia, są sobie odlegli, to się czuje - w opowiadaniu o tytule Sen główna bohaterka nie sypia całymi tygodniami, ale jednak uważa, że nie ma sensu podzielić się tą wiadomością z mężem. Poniekąd cały jej tryb życia się zmienia - i nikt tego nie zauważa. Kiedy pojawia się ta osoba, na którą przez całe życie się czekało bądź niespodziewanie przed bohaterami ukazuje się niezwykle ważny cel, wszystko przestaje mieć znaczenie. Ta kochana przecież żona, ten mąż, te dzieci, praca - wszystko. A bohaterowie zaczynają gnać w jego stronę na oślep, na nic nie zważając, podobni do ciem ciągnących w stronę światła. Myślę, że może to obrazować życie znacznej części Japońskiego społeczeństwa (ale nie tylko jego oczywiście) - ci ludzie żyją z pozoru poprawnie i szczęśliwie, ale jednak czegoś im w tym życiu brakuje. Nie zawsze wiedzą, czego, ale tak długo, jak tego nie znajdą, nie będą potrafili poczuć życia naprawdę. Zaskakująco często bohaterowie powieści i opowiadań tego autora są pozbawieni imion (oczywiście, z przyczyn technicznych, tylko tych utworów, w których występuje narracja pierwszoosobowa). Zdefiniowani jedynie jako "ja", poruszają się po świecie wśród równie nieokreślonych osób - "mąż", "żona", "dziecko", "pracownik agencji", "stary przyjaciel". Bardzo często nie dostajemy nic więcej. Zdarza się jednak, że jedynie główny bohater pozbawiony jest imienia. Tak czy inaczej, można to oczywiście traktować jedynie jako oryginalny zabieg, dodatek. Ja lubię doszukiwać się odwołań do społeczeństwa japońskiego, które nastawione jest na masę, nie jednostkę. Tam pojedynczy człowiek nie ma znaczenia, a indywidualizm próbuje się zacierać wszelkimi możliwymi sposobami. Mamy więc bezimienny tłum. Po co nazywać jego cząstki?
         Być może duży wpływ na takie odbiór twórczości Murakamiego ma jego styl, który, jak już wspomniałam, jest statyczny. Poza tym, charakteryzuje go swoisty... brak emocji. Ma się wrażenie, że wszystko, co się dzieje, jest nieuchronne i konieczne, należy więc podejść do tego ze spokojem, pogodzić się z taką koleją rzeczy. Zdaje się, że to się nazywało stoicyzm. Jednocześnie jednak bohaterowie, mimo spokoju, potrafią cichaczem uparcie dojść do swoich celów. W bardzo grzeczny, wyrafinowany - iście japoński, bo dokładnie tak zachowują się Japończycy - sposób. Tracą jednak na takim podejściu emocje. Opisywana namiętność nie wydaje się być namiętną, radość sprawia wrażenie przytłumionej, a miłość jest prosta i oczywista, bez szału uczuć. Nawet sprawy związane z seksualnością, seksem (Murakami jest w tych miejscach bardzo bezpośredni - bo też Japończycy mają do tych spraw zupełnie inny stosunek niż my, co znowu stanowi temat na oddzielny wpis...) mają to do siebie, że... po prostu są. Bohaterowie odczuwają pożądanie, ale te emocje nie przenoszą się na czytelnika. Tylko okrucieństwo i przemoc za każdym razem robią na mnie to samo upiorne wrażenie, gdyż przez takie spokojne i , chciałoby się powiedzieć. "logiczne" ("z pewnych przyczyn muszę Ci to zrobić, więc zachowuj się spokojnie, a oszczędzisz mnie wysiłku, a sobie bólu"), podejście  tylko jeszcze bardziej je wyostrzają. Być może dzięki takiemu sposobowi opowiadania sytuacji, przekazywana historia i myśli (same w sobie bardzo ciekawe, ale czasem przygnębiające), czyta się niezwykle łatwo i szybko: przekaz jest treściwy i prosty, a jednocześnie sam w sobie bardzo angażuje czytelnika, więc dodatkowe ozdobniki są niepotrzebne.
Polskie wydanie 2 części "1Q84"
         Co ciekawe, dość często zdarza się również, że książki tego autora pozbawione są jednoznacznego zakończenia albo, nawet jeśli je mają, znajdują się tam niedokończone bądź niedopowiedziane wątki takie jak pytania, na które bohaterowie nigdy nie poznają odpowiedzi. A skoro bohaterowie, bezpośrednio zamieszani na przykład w jakieś zdarzenia, nie dowiadują się, o co chodzi, to dlaczego czytelnik miałby? Bywa więc, że po lekturze zostaje ogromne uczucie niedosytu. Jak przekonałam się niedawno, dotyczy to głownie opowiadań, wtedy te wrażenia są największe. Nie wspomniałam też dotychczas, że książki Murakamiego najczęściej zawierają jakieś elementy nadprzyrodzone. Zupełnie na to nie wygląda po powyższym opisie, prawda? Jednocześnie jednak, powieści Murakamiego nadal określiłabym jako czystej wody obyczajówki, gdyż skupiają się na tym, co jest najważniejsze w tego typu literaturze. Autor w jakiś tajemniczy sposób opisuje wszystkie te nadnaturalne zjawiska czy zdolności bohaterów, jakby były najzwyklejszymi i najbardziej oczywistymi rzeczami pod słońcem - czytelnik natychmiast przyjmuje je do wiadomości i nie zastanawia się dalej. Tym bardziej, że ani żadna z postaci, ani sam autor nie zatrzymuje się nad nimi dłużej - a jeśli już, to jest to czysta analiza pod kątem rozwiązywania problemów albo decyzji, jak dalej postępować, nie zdziwienie czy niedowierzanie. Tak więc błyskawicznie zapomina się o tym, że coś jest nienaturalne: najczęściej i tak są to daleko idące metafory i czytelnik instynktownie czuje, że nie zawsze powinien odbierać ich dosłownie.
         Kiedy tak patrzę na to wszystko, co napisałam wyżej, sama nie rozumiem, co mnie tak pociąga w twórczości Murakamiego. Teoretycznie większość cech wymienionych powyżej w normalnych warunkach uznałabym za wady, ale tutaj nie przyszłoby mi do głowy traktować ich w ten sposób. Jego książki czytam jednym tchem, chociaż ich dłuższa lektura powinna być męcząca. Treści w nich zawarte z powodu takiego tempa powinny przeze mnie przepływać, ale ona wyraźnie zostają gdzieś w środku i mają później silny wpływ na postrzeganie świata, skłaniają do refleksji na długo po zakończeniu książki. Same paradoksy. Jedno wiem: chciałabym przeczytać jak najwięcej książek Murakamiego i będę je chłonąć do samego końca, gdyż po prostu coś w sobie mają. Polecam nie sugerować się pozorami tylko spróbować samemu.
         A na koniec jeden z moich ulubionych, trochę mniej poważnych cytatów Murakamiego. Pochodzi z trzeciej i ostatniej części 1Q84 w tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliot (Muza, 2011).
My się mylimy, a kruk ma rację. Może czas wcale nie przypomina linii prostej. Może ma kształt precelka.

piątek, 8 marca 2013

Krótki słowniczek nazw i terminów, cz. 1.

        Poniżej prezentuję krótki słowniczek, który pomoże zorientować się w świecie mangi tym z Was, którzy kompletnie nie orientują się w temacie, być może chcieliby się nim zainteresować. Zamieściłam w nim terminy, które stanowią absolutną podstawę tego światka – natknąć się na nie można chociażby w recenzjach japońskich komiksów czy na stronach będących ich bazami danych technicznych, o prywatnych rozmowach fanów nie wspominając. Miejcie na uwadze, że w zasadzie każde z tych pojęć stanowi materiał na osobny artykuł i darujcie ogólnikowość definicji. Wszędzie napisałam, że "mangi", "gatunek mangi", ale te pojęcia odnoszą się oczywiście również do anime. Ze względu na długość postanowiłam tym razem podzielić wpis na dwie części.

Shoujo/shōjo (z jap. „dziewczyna”) – mangi, których grupą docelową są dziewczęta przede wszystkim w wieku nastoletnim. W tego typu tytułach romans jest z reguły wątkiem pierwszoplanowym. Konwencja świata może być bardzo różna, od fantasy poprzez realia historyczne aż po zwykłą obyczajówkę (i ta ostatnia zdecydowanie dominuje). Głównymi bohaterkami a zarazem narratorkami historii są licealistki, a cała akcja osadzona zostaje wówczas w rzeczywistości szkolnej i skupia się na przeżyciach zakochanej dziewczyny. Shoujo charakteryzują się także pewną idealizacją świata i ukochanego oraz typowo dziewczęcym, radosnym i różowawym spojrzeniem na życie. Zazwyczaj takie tytuły są strawne tylko dla grupy docelowej, ale istnieje wcale spora grupka wyjątków, o których jakości świadczy właśnie stosunkowo duża popularność wśród czytelników męskich.

Shounen/shōnen (z jap. „chłopak”) – mangi skierowane do chłopców w różnym wieku. Zazwyczaj są to typowe przygodówki, których akcja osadzona zostaje w świecie alternatywnym. Główny bohater to najczęściej zwyczajny nastolatek, który na początku historii w ten czy inny sposób odkrywa w sobie jakieś moce, a następnie stawia sobie cel, jaki miałby osiągnąć przy ich pomocy – a z reguły w grę prędzej czy później wchodzi ratowanie świata razem ze zdobytymi w ten czy inny sposób przyjaciółmi. Od tych zasad istnieją oczywiście liczne odchyły, ale powyżej zaprezentowałam najbardziej klasyczny model mangi shounen. Shouneny, w przeciwieństwie do shoujo, są na tyle uniwersalne, że dziewczyny (zwłaszcza poza granicami Japonii) sięgają po nie niezwykle często.

Josei (z jap. „kobieta”) – mangi skierowane do kobiet, które trochę już w życiu przeszły – założenia są takie, żeby czytelniczki identyfikowały się z głównymi bohaterkami, gdyż mają lub miały te same problemy co one. W praktyce oznacza to, że po tego typu tytuły sięgają zazwyczaj panie powyżej dwudziestego roku życia, choć nie pogardzą nimi także mężczyźni w podobnym wieku. Josei charakteryzują się o wiele dojrzalszym podejściem do miłości, jak i życia w ogóle – można je porównać do shoujo, którym zdjęto różowe okulary, bo problematykę mają stosunkowo bliską, z tą różnicą, że bohaterkami są osoby dorosłe lub wkraczające właśnie w dorosłe życie.

Seinen (z jap. „mężczyzna”) – tym razem grupę docelową stanowią mężczyźni. Do tego gatunku zaliczamy większość mang akcji, science-fiction, cyberpunku i pokrewnych. Rzadziej są to rozbudowane, dojrzalsze i bardziej na poważnie tworzone shouneny – i czasem są z nimi mylone, ale podejmują inną, często poważniejszą problematykę. Zdarzają się wśród seinenów również tytuły podobne do josei – obyczajówki, które przedstawiają problemy, z jakimi na co dzień borykają się panowie. W mangach typu seinen występować może przemoc, seks i wulgaryzmy.

Shoujo-ai/shōjo-ai (z jap. „dziewczęca miłość”) – podgatunek mang należący do romansu i skupiający się na relacjach damsko-damskich. Przedstawione zostają one jednak w sposób bardzo subtelny i delikatny, a często niejednoznaczny – nie od dziś wiadomo, że przyjaźń kobieca bywa bardzo zażyła i na pierwszy rzut oka można ją czasem pomylić z miłością. Dlatego też fani określają czasem mianem shoujo-ai tytuły, w których nie pada ani jedno wyznanie czy inne dowody miłości, które – jeśli już są – ograniczają się co najwyżej do pocałunków, nic więcej nie zostaje nawet zasugerowane. Czyli niewinność w czystej postaci i takie też są z reguły bohaterki tych mang.

Yuri (z jap. „lilia”) – dojrzalsze, poważniejsze, a często i ostrzejsze shoujo-ai. Tym razem bohaterki są starsze, mniej niewinne i okazują swoje uczucia w sposób niebudzący żadnych wątpliwości. Wśród tych tytułów znajdziemy dramaty, obyczajówki i komedie, rzadziej fantasy i inne gatunki, ale również regularne porno. Często jako podstawową różnicę pomiędzy shoujo-ai i yuri podaje się fakt, iż w tym drugim występują sceny zbliżenia seksualnego – co jeszcze nie jest równoznaczne z pornografią, bo przecież wiadomo, że jedną i tą samą rzecz można pokazać w bardzo różnoraki (czyt. subtelny i typowo emocjonalny bądź nie) sposób. Ten rodzaj mang z upodobaniem czytają zarówno kobiety, jak i mężczyźni.

środa, 6 marca 2013

Light novels

         Zgodnie z obietnicą, kilka słów na temat light novels - dosłownie "lekkich powieści" nazywanych również "ranobe". Jest to typ literatury skierowany przede wszystkim do ludzi młodych: nastolatków i dorosłych do ok. 25 roku życia. Najczęściej publikowane są w rozdziałach w specjalnych magazynach, które specjalizują się w ich wydawaniu - na przykład Dengeki hp czy Gekkan Dragon Magazine. Kiedy uzbiera się wystarczająco dużo materiału, rozdziały zbierane są w tomik i wydawane ponownie jako kolejna część danego cyklu. Jeden tytuł może mieć długość nawet kilkunastu tomików. "Novelki" (jak je dla ułatwienia nazywam) mogą należeć oczywiście do dowolnego gatunku literackiego, od obyczajówek po science-fiction. Najczęściej jednak opowiada o perypetiach (przyprawionych magią czy innymi cudami) nastolatków, ponieważ do tej grupy wiekowej jest skierowana.
Okładka "Dengeki hp"
         Light novels nie należą i nigdy nie należały do literatury ambitnej. No, może kiedyś, na samym początku - wyewoluowały one bowiem z tradycyjnych magazynów literackich. Dokładniej: z tzw. "pulp magazine", czyli tanich, wydawanych na papierze gorszej jakości wydawnictw prasowych, najczęściej zawierających popularne treści (kryminał, fantastyka), Zaczęło się od tego, że w latach 70' anime i mangi zdobywały coraz większą popularność. Zaczęto więc wciskać te motywy wszędzie, gdzie się dało - między innymi na okładki wspomnianych czasopism. Później zaczęto ilustrować na modłę mangową również opowiadania. Na przestrzeni lat treści zawarte w ranobe przyjmowały pewne cechy, charakterystyczne elementy czy sposoby opowiadania historii zaczerpnięte z anime i mang.
         Light novels skupiają się na treści, nie na formie. Opisy przedmiotów czy ludzi są raczej zwięzłe, najwięcej czasu poświęca się tu opisowi przeżyć wewnętrznych bohaterów, gdyż narracja prawie zawsze prowadzona jest w pierwszej osobie. Przeżyć wewnętrznych oczywiście nieszczególnie głębokich, raczej prostych i codziennych, towarzyszących opisowi sytuacji, w której bohater się akurat znajduje. Prócz tego mamy rzecz jasna dialogi. Charakterystyka wyglądu bohaterów jest zbędna, gdyż ranobe prawie zawsze są ilustrowane, autor nie musi się więc specjalnie wysilać. A miejsca są przecież nieistotne, kto by się przejmował ich opisem? Light novels, jak już mówiłam, są wydawane w formie tomików i jako takie są naprawdę niewielkie - zawierają mniej więcej 40,000–50,000 słów, co oznacza, że raczej nie przekraczają 200 stron objętości. Novelki są w Japonii niezwykle popularne i sprzedają się w naprawdę dużych nakładach. Według statystyk z 2009 roku, stanowiły one ok 20% wszystkich książek w miękkiej oprawie wydanych w Japonii, a zysk z ich sprzedaży wyniósł mniej więcej 30.1 miliardów jenów (100 jenów japońskich to ok. 3,4 zł), podczas gdy w 2007 roku było to "tylko" 20 miliardów. Jak widać, zainteresowanie rośnie. Wydawnictwa regularnie urządzają konkursy dla debiutantów, w których nierzadko można wygrać nagrodę pieniężną. 
Pierwszy tom "Suzumiya Haruhi no Yuutsu"
         Na podstawie najpopularniejszych novelek, o czym już wspomniałam, robi się anime i mangi. Bywa tak, że to popularne anime dostaje swoją wersję pisaną. Oczywiście, podobnie jak ze wszystkim, 90% ranobe to przeciętniaki i chłam - nie oczekujmy jednak wiele, one służą przede wszystkim rozrywce. Zdarzają się jednak rzeczy wyjątkowe. Należy do nich na przykład novelka zatytułowana Suzumiya Haruhi no Yuutsu (po naszemu: Melancholia Haruhi Suzumiyi). Jest to rzecz, co zdarza się bardzo rzadko, nie tylko autentycznie zabawna, ale również napisana w bardzo inteligentny, a niekiedy prześmiewczy (w stosunku do kanonów gatunku) sposób. Świat obserwujemy oczami Kyona, który pewnego dnia ma nieszczęście zwrócić na siebie uwagę tytułowej bohaterki: postrzelonej, kapryśnej i znudzonej życiem licealistki. Główną zaletą tego tytułu jest cynizm Kyona, który podchodzi do koleżanki w bardzo odpowiedni sposób (czyli niezbyt poważny i pobłażliwy): to pozwala mu przetrwać, tym bardziej, że Haruhi nie do końca jest świadoma, iż posiada pewne wyjątkowe zdolności. I na tym koniec, bo mogłabym o tym pisać jeszcze wiele, a Suzumiya zasługuje na osobny wpis. Dodam tylko, że Japończycy (fani z całej reszty świata zresztą też) zupełnie oszaleli na jej punkcie, dziewczę z charakterystyczną żółtą wstążką na włosach pojawia się wszędzie, nakręcono też o niej dwie serie anime i jedną kinówkę (fani wciąż czekają na więcej) oraz narysowano kilka mang. Oprócz tego jest oczywiście sporo ranobe, które można zaliczyć do zwyczajnie udanych - jeden z moich ulubionych tytułów romansowcyh, czyli Toradora!, albo doceniany przez wielu fanów fantastyki Toaru Majutsu no Index. Do wyboru, do koloru. Bardzo przyjemna rzecz, kiedy chce się odpocząć od ambitniejszej literatury.

poniedziałek, 4 marca 2013

Hanami, czyli chwila oddechu

Sakura w pełni rozkwitu
         Japończycy to jeden z najbardziej zapracowanych narodów świata - tak już są wychowywani: zawsze we wszystkim muszą dążyć do bycia najlepszym, a po wkroczeniu w dorosłe życie nie ma niczego ważniejszego niż praca, której poświęcają naprawdę mnóstwo czasu. Pomimo dużego rozwoju technologicznego Japonii, dla jej mieszkańców nadal niezwykle ważna jest tradycja. Paradoksalne, prawda? Jedną z takich tradycji jest właśnie hanami - "hana" to kwiat, "mi" znaczy patrzeć. I dokładnie na tym polega ten zwyczaj. Na oglądaniu kwiatów.
       Nie mogą być to jednak kwiaty byle jakie: chodzi o kwitnące wiśnie, czyli sakurę. Rzecz w tym, że okres kwitnienia tychże drzew trwa w Japonii bardzo krótko, bo zaledwie dwa tygodnie na przełomie marca i kwietnia. Tradycja ich podziwiania wywodzi się z Chin i początkowo miała zgoła inny charakter (o czym za chwilę), ale obecnie ma znaczenie symboliczne. Ponieważ kwiaty pojawiają się na tak niewielki okres czasu, bardzo łatwo je przeoczyć w ferworze zajęć codziennych. Chodzi o to, by chociaż raz w roku zatrzymać się na chwilę, rozejrzeć wokół i podziwiać piękno przyrody ożywającej wiosną. Pomyśleć. Powspominać trochę tych, co odeszli. No i, oczywiście, spędzić czas z rodziną albo znajomymi, na których normalnie nie ma się czasu. Poza tym refleksyjnym nastrojem panuje oczywiście ogromna wesołość. Bo trzeba się bawić, póki można i jest okazja! Ogromna ilość ludzi wychodzi do parków, by posiedzieć tam przez jakiś czas na kocyku, pośmiać się, no i oczywiście popić, bo jakie to świętowanie bez alkoholu?
Jak widać, parki w czasie hanami przeżywają oblężenie ;)
        Tym bardziej, że alkohol czynnie uczestniczył w tym święcie od czasów jego powstania, czyli mniej więcej 700 roku naszej ery. Początków hanami można doszukiwać się w hana-no-en (dosł. "uczta kwiatowa") powstałej wówczas na dworze japońskim i spopularyzowanej 100 lat później przez cesarza Sagę. Wydawał on w Kioto, gdzie znajdowała się ówczesna siedziba cesarska, huczne przyjęcia pod kwitnącymi drzewami wiśni, rzecz jasna suto zakrapiane "sake", czyli po prostu alkoholem. Korzeniami hanami może być również ówczesny obrzęd religijny mający na celu wywróżenie zbiorów i otwierający porę sadzenia ryżu. Jego uczestnicy składali ofiary u korzeni drzewa, a po ceremonii brali udział w przyjęciu; wierzono, że wraz z pojawieniem się kwiatów wiśni, w drzewo wstępuje Sagami, górskie bóstwo, oznajmiające rozpoczęcie pory sadzenia ryżu. Najprawdopodobniej na przestrzeni lat oba zwyczaje zlały się w jedno i zatraciły swój pierwotny sens. 
         W tamtym czasie  (dokładniej: w okresie Heian, czyli lata 794 - 1185) dużą popularność zdobyły również same kwiaty sakury, które uznano za symbol ulotności, krótkotrwałego piękna. Czyli metaforę życia - właśnie to jest istotą dzisiejszego hanami, o czym pisałam wcześniej. Zachęcam serdecznie do chwili refleksji, niekoniecznie przy kwiatach wiśni, bo na to chyba trochę za wcześnie. Pogoda ostatnio zrobiła się iście wiosenna, pora wyjść na spacer. Na koniec w ramach podtrzymania refleksyjnego nastroju zacytuję haiku (krótki poemat, forma bardzo stara i popularna w Japonii) autorstwa Ariwary no Narihiry żyjącego w latach 825 - 880.
Gdyby na tym świecie nie było kwiatów wiśni
Jakże spokojne byłyby nasze serca na wiosnę.

niedziela, 3 marca 2013

Anime

         Poprzedni tekst dotyczył mangi, czyli komiksu, więc tym razem przybliżę trochę japońską animację - w skrócie "anime". Podobnie jak w przypadku mangi, to słowo w języku japońskim określa po prostu animację niezależnie od kraju jej pochodzenia. Dla Japończyka "anime" to, prócz rodzimych produkcji, wszystkie filmy Disneya, ale również takie tytuły jak Shrek czy Simpsonowie. Natomiast poza granicami Japonii przyjęło się nazywanie w ten sposób produkcji animowanych pochodzących z tego, i tylko tego kraju.
         Bardzo istotne jest by nie mylić anime, czyli filmu animowanego, z bajkami. Jakoś tak się złożyło, że w Polsce to właśnie medium kojarzone jest z rozrywką dla dzieci. Nic bardziej mylnego - oczywiście wśród anime są pozycje skierowane do najmłodszych (chociażby Pszczółka Maja czy Muminki - mało kto wie, że te znane u nas od lat serialne powstały w Japonii), ale (znów: podobnie jak w przypadku mang) występuje tu bardzo duży rozrzut gatunkowy. Zdarza się, że rodzice po przyjrzeniu się dokładniej "bajeczce" oglądanej przez ich pociechę, oburzają się, bo nieopatrznie włączyli im japoński horror animowany. Niestety, trzeba patrzeć na to, co się wybiera - przecież nikt nie dałby dzieciom do oglądania Włatcy Móch, prawda? Wynikały z tego najróżniejsze problemy, nieszczęsne anime obrywały wielokrotnie od wielce doświadczonych i obeznanych w temacie psychologów, wychowawców, nauczycieli, księży i bór jeden wie kogo jeszcze. Wracając jednak do meritum: wśród anime każdy znajdzie coś dla siebie, różnorodność jest naprawdę ogromna. Musiałabym właściwie powtórzyć dokładnie to wszystko, co w kwestii gatunku i zawartości merytorycznej napisałam przy okazji mang, bo jedno i drugie rządzi się tymi samymi prawami, więc ewentualnych zainteresowanych odsyłam do poprzedniego wpisu. Dodam może tylko, że anime istnieje znacznie mniej od mang, ale nadal są to liczby podawane w tysiącach, jeśli nie setkach tysięcy, a w każdym następnym sezonie (zimowym, wiosennym, letnim i jesiennym) przybywają kolejne, od 20 do 40 tytułów.
         Obecnie anime najczęściej powstają na bazie mang, gier typu visual novel (mówiąc pokrótce są to najczęściej symulatory randkowe, w których wcielamy się w jakąś postać, wraz z nią uczestniczymy w pewnej historii, a co jakiś czas mamy możliwość podejmowania wyborów w rozmowie lub działaniu) albo tzw. light novels, czyli rodzaju powieści wydawanej w wielu niedługich częściach, ilustrowanych i pisanych najczęściej prostym, niezbyt poetyckim językiem* Rzadko kiedy spotkać się można z produkcją autonomiczną, która jest w całości wymysłem studia za nią odpowiedzialnego. Szkoda o tyle, że ostatnimi czasy normą stało się robienie ekranizacji niezakończonych mang/novel, które nie mają za zadanie opowiedzieć całej historii, a jedynie stanowić reklamę pierwowzoru. Coraz częściej twórcy nawet nie starają się tego ukrywać i poprowadzić własne zakończenie albo przynajmniej podsumować pewien etap historii - po prostu w pewnym momencie się ona urywa, dając do zrozumienia, że "chcesz wiedzieć, co dalej, kup sobie mangę". Tak, japoński przemysł animowany, tak jak każdy inny, jest nastawiony przede wszystkim na zysk, więc kują żelazo, póki gorące i nie czekają, aż wydawanie popularnej (bo przecież tylko takie się ekranizuje) mangi czy też noveli się zakończy i tytuł odejdzie w niepamięć. Oczywiście nadal można wśród morza przeciętności znaleźć rzeczy dobre i bardzo dobre, inaczej bym się tym nie interesowała, ale trzeba mieć świadomość, że anime to żaden ósmy cud świata i, jak wszystko inne, ma swoje brzydsze strony - nawet jeśli na początku wydaje się inaczej, kolorowy zawrót głowy prędzej czy później mija.
         Pod względem stylu rysunku znowu sprawa ma się tak samo, jak w przypadku mang - wygląd bohaterów będzie zależny od tego, jakiego mangaki komiks jest ekranizowany bądź od osoby odpowiedzialnej za projekty postaci. Ile ludzi, tyle sposobów ich rysowania. Natomiast na to, jak będą się prezentowały tła, przedmioty, animacja, wpływ ma przede wszystkim budżet, jaki zostanie oddany do dyspozycji twórcom. Tak więc mamy produkcje, które cieszą wzrok - najczęściej są to filmy pełnometrażowe, rzadziej serie TV - ale i takie, których oglądanie boli, bo postacie mają wykrzywione buźki i poruszają się, jakby nogi w trzech miejscach połamały. Najczęściej mamy do czynienia z rzeczami wypośrodkowanymi, ale jeśli twórcy potrafią umiejętnie zamaskować pewne braki pieniężne, nie przeszkadza to ani trochę. Jeśli jednak ktoś chciałby obejrzeć anime tylko dla wrażeń wizualnych, wiele pewnie nie znajdzie, chociaż oczywiście jest trochę tytułów (anime studia Ghibli na przykład) naprawdę dobrych pod tym względem. Najczęściej jednak Europejczycy rozpieszczani przez chociażby produkcje starego dobrego Disneya łatwo dostrzegają różnicę poziomów. Całe szczęście, że opowiadana historia potrafi nadrobić braki techniczne z nawiązką.
         Jakoś tak wyszło, że zamiast wartościowej merytorycznie notatki powstał mi z tego wpis zawierający losowe przemyślenia na temat anime, ale faktycznie jest to to samo, co manga - tylko podane w innej formie, niewiele więc mogłam napisać, żeby się nie powtórzyć. Niech więc wniosek końcowy brzmi: anime fajne jest, jednak nie wszystko złoto, co anime. Jeśli dobrze poszukać, na pewno każdy znajdzie coś fajnego dla siebie.
_______
* light novels i visual novels to tematy na dwa osobne wpisy, które postaram się za jakiś czas stworzyć :)

sobota, 2 marca 2013

Manga

      Manga w Japonii historię ma długą, bo sięgającą już XIX wieku, i ciekawą – w zasadzie stanowi materiał na osobny artykuł znacznej długości, dlatego zamierzam skupić się na „teraz”, do „kiedyś” wracając tylko, kiedy okaże się to konieczne. Zanim jednak zacznę wywody na temat tego, czymże w istocie jest manga, chciałabym przez chwilę zatrzymać się nad znaczeniem i pochodzeniem tego słowa. A pochodzi ono oczywiście z języka japońskiego, oznacza po prostu „komiks” (choć wywodzi się ze sposobu ozdabiana rycin i innych form sztuki użytkowej, które intensywnie ewoluowały m.in. w postać komiksową, zaś obecnie posiada dwa znaczenia) i jest czasem używane zamiennie z „komikkusu”, które z kolei naród japoński przyswoił z języka angielskiego (to jest właśnie ich wymowa „comics”). Tak więc każdy Japończyk terminem „manga” określi po prostu komiks: japoński, amerykański, francuski czy jakikolwiek inny. Nieco inaczej, jak to zwykle bywa, ma się cała sprawa poza granicami Japonii. Wyraz „manga” w Polsce, Ameryce, Francji, Niemczech i zapewne całej reszcie świata oznacza „japoński komiks” – ten i żaden inny. Dlaczego? Czemu nie wystarczy po prostu „komiks”? Na pewno jest to duże ułatwienie, a i brzmi tak „inaczej”, obco, egzotycznie – zwraca uwagę, prawda? Jednak przede wszystkim manga zasadniczo różni się na przykład od komiksu amerykańskiego – wykształciła pewien zestaw cech właściwy tylko jej i przynajmniej pierwotnie niespotykanych nigdzie indziej. Poza tym, warto pamiętać, że ten termin pojawił się w Europie i Stanach Zjednoczonych, kiedy świadomość ludzi odnośnie kultury dalekiego wschodu była niska, a wiedza trudno dostępna – wszystkie informacje o tamtejszych komiksach czerpano z tych kilku mang, mających zaszczyt zagościć na półkach Europejczyków czy Amerykanów, i wielokrotnie powtarzanych z ust do ust relacji garstki szczęściarzy, którzy odwiedzili Kraj Kwitnącej Wiśni i mieli bezpośrednią (i często krótkotrwałą, więc oceniali po pozorach) styczność z jego kulturą. Stąd też początkowe przekonanie o wyższości, inności i ogólnej niesamowitości mangi, która z tego tytułu powinna być nazywana w sposób wyjątkowy (proszę mnie źle nie zrozumieć: naprawdę lubię japońskie komiksy i zdaję sobie sprawę z ich zalet, ale śmiech mnie bierze, kiedy ludzie – a niestety nadal się tacy zdarzają – upierają się, że to coś innego i o wiele lepszego niż „zwykły komiks”). Z drugiej strony, z tych samych powodów wokół mangi narosło mnóstwo mitów, które z rzeczywistością mają wspólnego tyle co nic i które również spróbuję omówić w dalszej części tekstu. No dobrze, a teraz czas na konkrety!
         Że manga jest komiksem, to już wiemy. W Polsce to medium kojarzone jest przede wszystkim z czymś dla dzieci, ewentualnie młodzieży. Wyjątkowość mangi polega na jej ogromnej różnorodności gatunkowej. W tym aspekcie żadną przesadą nie będzie porównanie komiksu japońskiego do szeroko pojętego rynku filmowego. Znajdziemy więc mangi skierowane do dzieci, młodych dziewcząt, chłopców, dojrzałych kobiet czy mężczyzn, a ostatnio coraz głośniej jest o komiksach skierowanych głównie do osób starszych. Zagłębiając się w podział jeszcze bardziej, spotkamy dosłownie wszystko to, co w książkach lub filmach: romanse, komedie, dramaty, horrory, thrillery, kryminały, fantasy, science-fiction, tytuły czysto obyczajowe, sensacyjne i przygodowe. Krótko mówiąc: każdy znajdzie coś dla siebie, to trochę tak jak z filmem: jeśli nie znosimy komedii romantycznych, zawsze możemy sięgnąć po dramat obyczajowy albo horror. Nietypowe dla przeciętnego Europejczyka jest oczywiście miejsce akcji, bo w większości mang centrum wszechświata stanowi Japonia (zwyczajna i dzisiejsza, podbita, postapokaliptyczna lub historyczna – wszystko zależy od wizji autora). Drugą istotną różnicę stanowi postrzeganie pewnych spraw wynikające rzecz jasna z różnic kulturowych: w Japonii inaczej widziana jest miłość, inna rola kobiety, nie mówiąc już o wyższym zaawansowaniu technologicznym i organizacji kraju. Słowem: inna rzeczywistość – można się z lektury mang sporo na temat Kraju Kwitnącej Wiśni dowiedzieć, choć nie wszystko należy traktować poważnie. Natomiast mangi spod znaku fantasy czy też te osadzone w rzeczywistości Japonii sprzed kilkuset lat to najczęściej prawdziwa kopalnia wiedzy na temat wierzeń, kultury i mitologii dalekiego wschodu – Japończycy wprost uwielbiają wplatać te elementy we wszystko, co tworzą. Równie ochoczą łączą je z kulturą europejską (o czym świadczą na przykład liczne wariacje na temat Alicji w Krainie Czarów) i chrześcijańską (europejskich fanów mangi dawno przestały dziwić uzbrojone po zęby zakonnice czy księża pojawiający się od czasu do czasu w różnych tytułach) – efekty bywają bardzo różne, najczęściej nijakie lub bijące po oczach absurdem, ale jeśli już są udane, robią ogromne wrażenie. Podejrzewam, że to właśnie egzotyczność bijąca z mang za sprawą wspomnianych różnic kulturowych i radosnych zabawach wszystkimi możliwymi elementami na początku tak przyciąga ludzi – a kiedy już raz się człowiek zagłębi w świat japońskich komiksów, nie jest łatwo z niego wyjść.
Zdarzają się wśród mang perełki w najróżniejszym tego słowa znaczeniu – tytuły przepełnione symboliką lub refleksjami, z doskonale wykreowanymi bohaterami i wciągającą historią, a na dodatek narysowane w niezwykle staranny sposób. Nie czarujmy się jednak – mangi, dokładnie tak, jak filmy i książki, służą przede wszystkim rozrywce. Te o wszystkich wyżej wymienionych cechach stanowią zaledwie ułamek procenta, większość z mang to komiksy rysowane na zasadzie „wrzucimy tu wszystko, co się ludziskom poprzednio podobało”. Jednak czy to źle? Mangi wabią między innymi niezwykle barwnym światem, heroicznymi czynami dokonywanymi przez bohaterów, pięknymi historiami miłosnymi czy zwyczajnym życiem ujętym w wyjątkowo urokliwy i prosty sposób – i tytułów zawierających któryś z tych elementów o zadawalającym stopniu wykonania jest już znacznie więcej. Nikt nie przeczyta przecież wszystkiego z danego gatunku, zaś zawsze istnieje szansa,  że znajdzie się jakiś element, dzięki któremu z zachwytem będziemy mogli stwierdzić: „Tak, to jest dokładnie to, czego szukam! Czuję, że ta historia będzie świetna.” . Ja sama zaliczam niektóre tytuły do ulubionych tylko dzięki tej jednej bohaterce czy bohaterowi, ze względu na piękne zakończenie lub jakiś wyjątkowo udany moment. Chodzi przecież tylko o to, by odczuwać przyjemność płynącą z lektury: komedia ma śmieszyć, dramat wzruszać, thriller trzymać w napięciu, a przygodówka wciągać. Przesłanie, poruszanie poważnych tematów i zaangażowanie intelektualnie czytelnika – tak, ale po takie tytuły, czy to komiks, książka, czy film, sięgamy znacznie rzadziej, choć wtedy doceniamy je tym bardziej.
Wcześniej wspomniałam coś o zbiorze charakterystycznych cech mangi: gdzie mogłyby być najbardziej widoczne, jeśli nie w rysunku? Pierwszą z nich jest kolorystyka – a mianowicie, mangi są całkowicie czarno-białe. Kolory występują wyłącznie na okładkach poszczególnych tomików i stronach tytułowych rozdziałów (a i to nie zawsze). Rysownicy mang do pracy używają przede wszystkim tuszu, który stanowi absolutną podstawę, i rastrów, czyli (mówiąc w dużym uproszczeniu) arkuszy czarnobiałych naklejek o różnych odcieniach szarości lub z rozmaitymi wzorami, z których wycina się potrzeby akurat kształt, służący potem do wypełnienia ubrań postaci, ścian i tym podobnych; są one także często stosowane zamiast tła, by dodatkowo podkreślić wydźwięk jakiejś sceny – na przykład podczas romantycznego wyznania uczuć na drugim planie pojawiają się serduszka, kwiatki czy inne bańki mydlane. Jeśli jesteśmy już przy warstwie graficznej, powiem od razu: nie ma się co oszukiwać, od strony technicznej mangi wypadają z reguły o wiele słabiej niż choćby taki Kaczor Donald, o reszcie amerykańskich komiksów nie wspominając – mam tu na myśli przede wszystkim szczegółowość rysunku (bo sam sposób rysowania postaci trudno porównywać). Oczywiście zdarzają się chlubne wyjątki, ale większość mangaków[1] ma mnóstwo pracy, a czasu niewiele – rozdziały ukazują się w specjalnych magazynach w cyklu cotygodniowym bądź comiesięcznym[2], a rysowanie to przecież ostatnia faza ich powstawania – najpierw trzeba napisać scenariusz, dialogi, a później jeszcze omówić wszystko z wydawcą… Rysunkami i pisaniem scenariusza zajmuje się zazwyczaj jedna i ta sama osoba, choć zdarza się, że współpracuje ze sobą duet rysownika i scenarzysty. Bardziej znani rysownicy mają zwykle do pomocy kilku asystentów-praktykantów, ale i tak odpowiadają oni z reguły za mniej istotne elementy. Bardzo często mangacy skupiają się więc na rysunkach postaci, zaniedbując tła i „całą resztę”. Popularnym zabiegiem stosowanym głównie w komediach (tudzież komediowych scenach/wstawkach) jest tzw. super-deformed (w skrócie nazywane SD) – polega to na rysowaniu postaci w uproszczony, w założeniu karykaturalny i zabawny, a niekiedy uroczy, sposób. Służy głównie do przedstawienia skrajnych emocji odczuwanych w danym momencie przez bohaterów.
Dotarliśmy do rysowania postaci, czas więc poruszyć bardzo istotną kwestię – słyszał ktoś z Was kiedyś o czymś takim jak „styl mangowy”? Prawdopodobnie tak. Więc czym ten styl miałby się charakteryzować? „No, duże oczęta, tęczowe włosy, długie nogi…” – powiedziałaby pewnie większość z Was, a być może niejeden fan mangi. Otóż nie! Nie istnieje coś takiego jak „styl mangowy”, to kolejny mit, który narodził się podczas wprowadzania mangi na rynek europejski i amerykański – początkowo były to głównie tytuły dla dziewcząt, wszystkie dość do siebie podobne (stosowano wypróbowane rozwiązania – wydawano rzeczy podobne do tych, które wcześniej dobrze się sprzedały), które rzeczywiście charakteryzowały się słynnymi dużymi oczami i wysmukłymi sylwetkami. Wystarczy jednak porównać kilka mang z różnych gatunków, by zobaczyć ogromne różnice – wpiszcie sobie w Grafice Google takie tytuły jak: Fullmetal Alchemist, Black Jack, Kamikaze Kaito Jeanne, Death Note, Balsamista, City Hunter, Nodame Cantabile, Ciguatera czy Kami Nomi Shiru Sekai (najlepiej za każdym razem z dopiskiem „manga”) – podobne? Nie bardzo, a jednak wszystko to jest manga. Jeżeli istniałoby coś takiego jak „styl mangowy”, oznaczałoby to, że wszystkie komiksy japońskie są pod względem rysunków bardzo do siebie podobne i porównując dowolne dwa, bez problemu bylibyśmy w stanie wskazać całe mnóstwo cech wspólnych, a tak przecież nie jest. Podobieństwa występują raczej w obrębie gatunku, na przykład romanse skierowane do nastolatek są zwykle narysowane w piękny, przesłodzony, wielkooki sposób (czego skrajnym przypadkiem jest Kamikaze Kaito Jeanne właśnie), z kolei w mangach obyczajowych, których grupą docelową są dojrzałe kobiety, dominuje prostota rysunków, a proporcje anatomiczne są o wiele bliższe rzeczywistości – choć tak naprawdę znowu uogólniam, bo stylów rysowania jest tyle, ilu mangaków, i zawsze znajdą się jakieś wyjątki.
W jakim jeszcze aspekcie mangi znacząco różnią się od innych komiksów? Kultura japońska, przez długi czas izolowana od reszty świata, wykształciła zupełnie nam obcy układ kadrów i stron w mangach, a także książkach. W praktyce oznacza to, że początek książki japońskiej/mangi znajduje się tam, gdzie koniec w ich europejskich odpowiednikach – tylna okładka w miejscu przedniej i na odwrót. Wewnątrz także układ paneli i strony czytamy od prawej do lewej – brzmi dziwnie, ale prawdę mówiąc, przyzwyczaić się nie jest trudno. Mangi wydawane w Stanach i Europie (w tym i Polsce) początkowo miały ten układ odwracany w trosce o komfort czytelników, jednak wkrótce fani zaczęli domagać się jak największej zgodności z oryginałem, więc zrezygnowano z tych zabiegów.

[1] Mangaka – twórca/rysownik mangi.
[2] Dopiero gdy takich rozdziałów powstanie kilka, zbiera się je w jeden tomik i wydaje osobno, po raz drugi, jako część konkretnego cyklu – w takim przypadku autor często nanosi jeszcze poprawki. Natomiast we wspomnianych magazynach ukazuje się po jednym rozdziale różnych mang różnych artystów.

Żeby nie było nieporozumień: powyższy tekst jest złożony z fragmentów artykułu pt. "Czym tak naprawdę jest manga?" opublikowanym w numerze trzynastym Zeszytów Komiksowych. Artykuł ten oczywiście jest mojego autorstwa. Tym razem poszłam na skróty, przyznaję, ale nie miałam czasu pisać czegoś nowego - następnym razem się poprawię!